Nasza strona internetowa używa plików cookie (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych. Każdy ma możliwość wyłączenia plików cookie w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.

Odra – Radosław Wiśniewski, STOS MEMÓW I ZABOBONÓW LITERATURY POLSKIEJ

Z Katalog.Czasopism.pl


Kategoria: Przedruki
Publikacja za zgodą autora i redakcji.



ZABOBON DRUGI O TYM, ŻE KAŁUŻĘ NASZĄ CZASOPIŚMIENNICZĄ WIDZĘ BEZBRZEŻNĄ

„[...] Stanowczo za daleko poszliśmy w uprzejmości względem zabobonnych mędrków. Wypada raz wreszcie z tym skończyć, odróżnić hipotezę naukową od widzimisię demagoga, naukę od fantazji, uczciwy wysiłek filozoficzny od pustej gadaniny. A to tym bardziej, że owa gadanina miewa, niestety, tragiczne skutki [...]”
[J. M. Bocheński OP, Sto zabobonów]

1.
Zabobon mniemanej wielości, zwany także czasem memem czasopiśmienniczej ciąży mnogiej albo memem bezbrzeżnej kałuży czasopiśmiennictwa to samolubna i autonomiczna struktura, która wydaje się pozostawać w bliskim związku z memem nieznośnej lekkości druku. Ów mem głoszący, że każdy drukować może, jest w jakimś sensie rodzicielem memu donoszącego, że czasopism literackich mamy setki, jeżeli nie tysiące. To pogląd, będący, logicznym wnioskiem wyprowadzonym z memu nieznośnej lekkości druku. Skoro każdy może drukować tomiki, to w zasadzie dlaczego by ten przysłowiowy każdy nie miał mieć możności zostanie redaktorem, wydawcą czasopisma w imię swoich interesów osobistych, upasienia własnego ego, zapewnienia miejsca druku swoim kolegom, których niepublikowane ego, także cierpi i kwili nocami pod smutnym księżycem. To powszechne przekonanie o zalewie pełnym czasopiśmienniczej flory i fauny, bywa upowszechniane szczególnie wśród i poprzez osoby interesujące się literaturą, na przykład redaktorów innych czasopism, szefów rozmaitych związków zawodowych, lokalnych autorytetów, znanych i uznanych (por. mem znaności uznaności albo kariery literackiej), pracowników akademickich, opiekunów naukowych doktorantów zajmujących się robieniem literatury – słowem wśród osób nie tyle badających zagadnienie, ile uważających, że dobrze jest mieć jakąś opinię w sprawie. Do upowszechnienia tego memu przyczyniła się walnie publikacja Ha!artu, pod redakcją Piotra Mareckiego pod tytułem Pospolite ruszenie, która poprzez wywiady, próbowała opisać fenomen istnienia i trwania w Polsce niespotykanej nigdzie indziej wielości czasopism literackich. Mało kto zauważa jednak, że data wydania tej książki to rok 2005, a wywiady powstawały odpowiednio wcześniej i opowiadały o dziejach jeszcze dawniejszych niż sam czas przeprowadzania wywiadu, zatem w najlepszym razie dotyczyły lat 90. ubiegłego wieku i roku, może dwóch pierwszych lat nowego wieku. Tymczasem mamy połowę roku 2008 i nadal słychać coś między narzekaniem a zawodzeniem, że – podobnie jak z tomikami poetyckimi – mamy do czynienia z zalewem czasopism literackich i artystycznych. Że to zalew mniemany i bardziej zalew opinii niż faktów – ta historia wam opowie.

2.
Rzeczywiście – i to można wyczytać z wywiadów przeprowadzonych przez Piotra Mareckiego – był taki moment, w dziejach literatury polskiej ostatnich lat, kiedy nastąpił gwałtowny wysyp czasopism literackich, literacko-artystycznych oraz społeczno-kulturalnych. Region, województwo, które takiego czasopisma nie miało, czuło się nieswojo, jakby czegoś brakowało. W żadnym jednak momencie równocześnie ukazujących się tytułów nie było więcej niż sto, sto pięćdziesiąt. Katalog czasopism literackich w Polsce ukazujący się wyłącznie w internecie notujący praktycznie każde czasopismo, które wydało więcej niż jeden numer odnotowuje 191 czasopism literackich i pochodnych, w tym wiele tytułów szacownych acz zahibernowanych. Wiadomo skądinąd, że wzrok człowieka nie jest stworzony do percepowania wielkich liczb przedmiotów. Powyżej pewnej liczby elementów następuje redukcja, grupowanie elementów i zamiast na przykład stu dwóch czy stu trzech tytułów, oko widzi dużo, a mózg podpowiada, że to dużo to jest na pewno więcej niż sto (i załóżmy, że się nie myli), zatem można powiedzieć, że to już setki. Gdzieś między rokiem 1992 a 2002 miał miejsce rzeczywiście złoty wiek, a raczej znośna dekada, czasopism tego typu. Przyczyny ich cudownego rozmnożenia były liczne, ale głównym sponsorem ich rozwoju były przede wszystkim fundusze tworzących się samorządów i granie na lokalnych, regionalnych ambicjach. Jeżeli do tego dodać pieniądze ministerstwa kultury, program Fundacji Batorego oraz kilka innych sporych funduszy firm prywatnych – na przykład Fundacji PZU, która na chwilę wsparła pisma internetowe w latach 2002-2003 – to system wsparcia inicjatyw literackich miał się nieźle. Ach, jeszcze kilku wydawców w tym właściciele wydawnictwa „Zielona Sowa”, oraz „Kurpisz” miewali kaprysy, dzięki którym zaistniały a potem zniknęły „Nowy Nurt” i „Studium”. Przyczyną upadku i stagnacji tego ruchu w latach późniejszych, czyli 2002-2008, była globalna zmiana priorytetów publicznego mecenasa. Za tą zmianą priorytetów stoi także neoliberalne złudzenie, podzielane przez wszystkie ekipy rządzące, mianowicie, że literatura, jak jest dobra (cokolwiek by ta dobroć miała oznaczać) poradzi sobie na rynku, a skoro literatura sobie da radę, to podobnie i pisma literackie, jako jedna z jej emanacji. Można nazwać owo złudzenie memem zosi samosi lub zabobonem mniemanej samoodnawialności dóbr kultury. Ile to razy redaktorzy czasopism, jeżeli zdarzyło im się wypowiadać publicznie, musieli odpowiadać na pytanie dziennikarzy „Gazety Wyborczej” – a jak czasopismo się sprzedaje i w ilu procentach pismo utrzymuje się ze sprzedaży? Ile razy mieli ochotę wcisnąć dyktafon w gardło redaktorów tej czy innej gazety codziennej, żyjących z tego, że są w znacznej mierze nośnikiem wielkoformatowych reklam? Tego nie wie nikt. Cud, że jeszcze żyją. Redaktorzy pism literackich i redaktorzy mediów, których ci pierwsi mogliby przecież skrytobójczo pozbawić czegoś, na przykład zdrowia, integralności cielesnej, życia.

Z drugiej strony bywa, że w odizolowanych ośrodkach lokalnego kultu jednostki wybitnej i uznanej (por. mem znaności uznaności) słyszy się zdanie, będące z pozoru przeciwnym w stosunku do memu bezbrzeżnej kałuży czasopiśmienniczej – takie mianowicie, że czasopism nie ma w ogóle i że nie ma gdzie drukować i się upowszechniać. Takie poczucie często towarzyszy młodym adeptom wypuszczanym w świat z odizolowanych ośrodków kultu jednostki wybitnej i uznanej, którzy idą w świat Boży pozbawieni jakiejkolwiek wiedzy o tym, co warto czytać i dlaczego, przekonani o zgubnym spisku zawiązanym na rzecz upupienia wybitnych i uznanych jednostek (por. zabobon mówiący o wszechświatowym spisku grupy trzymającej literaturę przeciwko jednostkom wybitnym i uznanym). Nie jest to jednak mem osobny, ale rewers memu bezbrzeżnej kałuży czasopiśmienniczej, w czym wyjawia się jego podstępna podwójna natura.

3.
Memy są szkodliwe, głównie dlatego, że spychają komunikację na manowce. Warto przyjrzeć się, na jakie manowce spycha rozmowę o literaturze i jej nośnikach mem bezbrzeżnej kałuży czasopiśmienniczej. Przede wszystkim maskuje płytkość „rynku” czasopism literackich. W mnogości inicjatyw ginie bowiem ta ich cecha, że wątłe są podstawy ich bytu, a jest to najczęściej przebrana w różne formy łaska pańska (prywatna ta łaska lub państwowo-publiczna). Nie widać dzięki temu memowi prawdziwych problemów redakcji – takich, że dotacji nie wystarcza często na druk, a zarobić nijak nie ma – bo na reklamy to za słaby target, a sprzedaż jest drenowana przez złodziejskie stawki dystrybutorów prasy oraz sto innych stosowanych przez nich szykan. Pośrednio też w jego cieniu może gnieździć się niepozbawiony słuszności pogląd (dlatego nie nazwę go memem ani zabobonem), że setki czasopism pozostają setkami głównie dlatego, że redaktorzy są nieudacznikami bez pomysłów, a redakcje zatrzaskują się w zaściankach partykularnych interesów i ambicyjek. To często prawda, że tam, gdzie mógłby powstać jeden silny zespół, powstają trzy słabe, a często ci sami redaktorzy – w tym piszący te słowa – z wielu względów zarazem są redaktorami, współpracownikami kilku czasopism naraz. Nie są to jednak problemy pierwszoplanowe dla czasopism – a dzięki memowi bezbrzeżnej kałuży takie udają. Warto tutaj przypomnieć, że mem ten podtrzymuje pośrednio mem zosi zamosi i dzięki temu, wstrzymuje jakąkolwiek rozsądną debatę na temat urządzeń, które naprawdę mogłyby uporządkować niszę czasopiśmienniczą w sposób znośny i rozsądny.
Źródła żywotności większości memów są podobne – niechęć do spojrzenia i wytropienia realu, brak krytycznego węchu i instynktu rozpoznawczego. Zarazem jednak wspomnieć można o rzeczywistych okolicznościach, w jakich mem powstaje i żywi się, wzrastając w miłości bliźnich, czyli np. sporą ilość pism swego czasu, a także podpieraną ze wszech stron inercję, jaka charakteryzuje życie literackie w tym kraju, w ramach której pisma zarazem są i nie są. Tak jak łódka z wyluzowanymi żaglami jeszcze płynie, chociaż tylko siłą rozpędu, a potem nie wiadomo, czy to woda ją opływa, czy ona płynie. Wiele czasopism bowiem podtrzymuje swój byt w formie mniemanej, pół-realnej, zahibernowanej lub potencjalnej. Jak to możliwe, że coś jest, a zarazem nie jest? Żeby to zrozumieć, warto przeczytać Lód Jacka Dukaja. A trwanie w stanie istnienia-nieistnienia jest możliwe dzięki sile, jaka w naszym Narodzie zaszczepiona została przez zabory, nieudane powstania, ruch oporu, internowania, knowania służb bezpieczeństwa i wojska oblegające naszą zagrodę z chlewem i warzelnią sera po środku. W końcu wyraźnie mówią o tej zdolności słowa hymnu, umiejscawiające Państwo między ludem, a nie w instytucjach i strukturach (jeszcze nie zginęła wszakże – póki my żyjemy). Mówi o tym Poeta Herbert w wierszu o oblężonym mieście: jeżeli ocaleje jeden, on będzie miasto. Zatem miasta nie będzie, a zarazem będzie, bo zostanie ostatni obrońca, który chociaż miasta ani chociażby jednej kamienicy z twarzy nie będzie przypominał, ale zrządzeniem siły poetycznego zaklęcia będzie miastem. Z pismami u nas podobnie – umrze pismo, ale póki żyje chociaż jeden redaktor – on będzie niósł w sobie pismo po drogach wygnania, on będzie PISMO. Albo inaczej – który skrzywdziłeś czytelnika prostego – redaktor pamięta, możesz go zabić, narodzi się nowy…

4.
Tylko że – i tutaj smutna konstatacja na koniec – nowi mściciele z krwi i potu tej ziemi nie powstają, nie tworzą się w dużej ilości nowe, chociażby oblężone redakcje, raczej w różnych formach podtrzymują intensywną terapią swoje istnienie stare, trochę znoszone formy czasopiśmiennicze. Bywa, że dogasają tak jak słabowite, ale jednak stale towarzyszące od lat mnie i moim bliskim wiekowo kolegom-autorom – „Studium”, „Ha!art”, których ostatnie numery zostały niedawno nieoficjalne zapowiedziane na jesień tego roku. I tego też nie będzie widać zza memu bezbrzeżnej kałuży. Kałuża i jej unikalna, delikatna flora i fauna wysycha. A deszczu z pustego jak cymbał brzmiący memu – to i Salomon nie naleje.

Artykuł pochodzi z czasopisma „Odra” nr 11/2008.

Radosław Wiśniewski - ur. 1974, poeta, krytyk literacki; współzałożyciel i redaktor naczelny kwartalnika „RED.”. Mieszka w Brzegu.