Nasza strona internetowa używa plików cookie (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych. Każdy ma możliwość wyłączenia plików cookie w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.

Przegląd Powszechny - Robert Krzysztoń, IMIGRANCI - GOŚCIE CZY INTRUZI?

Z Katalog.Czasopism.pl

Kategoria: Przedruki
Publikacja za zgodą autora i redakcji.



Lata polskiej wolności przyniosły także, nieśmiałą jak dotąd, zmianę składu etnicznego polskiego społeczeństwa. Pojawili się na ulicach polskich miast imigranci. Jest ich bardzo niewielu, w sumie 12% społeczeństwa. Są wśród nich uchodźcy z krajów totalitarnych lub objętych wojną, są imigranci ekonomiczni, zwykle z krajów bliskich, są wreszcie migranci tranzytem przemierzający Polskę.

Wyróżniającą się, bo wyraźnie rozpoznawalną, stosunkowo liczną i trwale (w miarę możności) osiadłą nad Wisłą grupę stanowią Wietnamczycy. Jest ich ok. 30 tys., z czego większość mieszka w Warszawie. Dokładne dane co do liczebności tej grupy nie są możliwe do uzyskania, gdyż większość Wietnamczyków przebywa w Polsce nielegalnie.

W ciągu minionych kilkunastu lat w oczach Polaków utrwalił się pozytywny stereotyp Wietnamczyka: spokojny, uprzejmy, pracowity. Wietnamczycy kojarzą się z handlem bazarowym i małą gastronomią, ostatnio także z centrami handlowymi w Wólce Kosowskiej pod Warszawą. Tyle wiedzą Polacy i niewiele więcej mają szansę wiedzieć, temat Wietnamu i wietnamskiej emigracji należy bowiem do najbardziej załganych w dzisiejszych czasach.

Z piekła do piekła

Socjalistyczna Republika Wietnamu Niezależna – Wolna – Szczęśliwa (tak brzmi nazwa państwa) ma dwa oblicza. Nie tyle na janusową, ile na stalinowską modłę. Często uważana jest za kraj tylko formalnie dyktatorski, w rzeczywistości ulegający szybkim przemianom wolnorynkowym i, wynikającym z nich, demokratycznym. Taki obraz pielęgnuje kierownictwo partii i państwa, nie szczędząc – co całkiem zrozumiałe – sił ani środków. Dziwne za to, że media polskie tak ochoczo ten obraz prezentują.

Prawda o Wietnamie jest akurat odwrotna i bardzo łatwo do niej dotrzeć. Jest to kraj wyjątkowo bestialskiej dyktatury, którego „osiągnięcia gospodarcze” sprowadzają się prawie wyłącznie do handlu niewolniczą lub półniewolniczą pracą poddanych. Jest to kraj betonowego komunizmu, którego kierownicy deklarują wprost, że jakiekolwiek koncesje na rzecz społeczeństwa w ogóle nie są możliwe. Jest to kraj systemu wewnętrznej okupacji, funkcjonujący nieprzerwanie jak państwo stanu wyjątkowego, kraj walki z opozycją polityczną, z wszelkimi przejawami samodzielności społecznej, z religią. Kraj, któremu znacznie bliżej do Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej Raju Robotników (to też nazwa państwa) niż do Białorusi.

Socjalistyczny Wietnam stosuje cenzurę środków przekazu na taką skalę, jak Kuba czy Chiny. Ale różni się od nich tym, że w 2008 r. powołał „policję cenzury”, całkiem nową instytucję, której zadaniem jest ściganie i dostarczanie do obozów dziennikarzy „nadużywających” wolności słowa. Podobnie w dziedzinie swobód religijnych. Od 1982 r. nielegalny jest w Wietnamie Kościół buddyjski, pagody zostały obsadzone przez członków państwowego Stowarzyszenia Buddyjskiego, pośród których są nawet milicjanci, przebrani w mnisie szatki i funkcjonujący, głównie na użytek turystów, 8 godzin w pagodzie, a następnie idący do domów. Od wielu lat brutalnie prześladowane są Kościoły protestanckie – aresztuje się duchownych, burzy świątynie, wiernych wygarnia się podczas nabożeństw, po czym torturami wymusza podpisy pod „Deklaracją o wyrzeczeniu się religii” (jest taki druczek MBP).

Od kilku miesięcy reżim toczy otwartą wojnę z Kościołem katolickim, który jest bardzo dużą siłą, według państwowych statystyk skupia 10% społeczeństwa, co już czyni z Wietnamu drugie państwo katolickie Azji. Prawdopodobnie katolików jest znacznie więcej. W 2008 r. milicja zaczęła używać siły wobec uczestników spotkań modlitewnych i procesji, mnożą się pobicia, zatrzymania. Ośmiu aktywnych działaczy katolickich siedzi już z sankcją prokuratorską. Kościół oskarżany jest przez propagandę o kosmopolityzm i osłabianie jedności narodu. W 2004 r. ukazały się dwa akty prawne dotyczące religii. Jeden, stanowiący ornament, to deklaracja premiera SRW o poszanowaniu swobody kultu legalnie działających wspólnot wyznaniowych, drugi, realny, to ustawa o religiach, nakładająca na Kościoły konieczność uzyskiwania zezwolenia władz na każdorazowe odprawienie nabożeństwa, osobnego zezwolenia na wygłoszenie homilii oraz, co oczywiste, poddanie tekstu homilii cenzurze prewencyjnej. Tak wygląda wolność słowa i sumienia w socjalistycznym Wietnamie.

Z takiego kraju przyjeżdżają do Polski emigranci. Było ich tu ok. 60 tys., pozostała połowa. Bardzo dużą część stanowią uchodźcy polityczni i religijni o modelowych, chciałoby się rzec, losach. Są tacy, którzy wyjeżdżają do swoich bliskich, którym wcześniej udało się opuścić Wietnam, są i tacy, którzy sami mówią o sobie, jako o ekonomicznych emigrantach, choć w warunkach takiego kraju, jak współczesny Wietnam granice wyznaczyć niezmiernie trudno. Ja osobiście skłaniam się do poglądu, że w sytuacji tak opresyjnego modelu dyktatury, za uchodźców należy uznać po prostu wszystkich, z wyjątkiem jawnych stronników i funkcjonariuszy reżimu. Moja ojczyzna postępuje niestety dokładnie na odwrót.

Wietnam wypuszcza swoich poddanych za granicę. Do USA, Europy Zachodniej, Australii wyjeżdżają stypendyści, nie tylko z szeregów partyjnego aktywu. Reżim nauczył się już, że warto inwestować w kwalifikacje. Nie są to jednak kolosalne ruchy ludności, z takich stypendiów korzysta kilka tysięcy osób i konsekwencje tego są dla reżimu korzystne. Pamiętajmy bowiem, że studenci pozostawiają w kraju rodziny, mają też świadomość ciągłej kontroli ze strony miejscowych placówek dyplomatycznych SRW. Niewielu z nich korzysta z okazji do zademonstrowania niechęci do reżimu, bardzo niewielu prosi o polityczny azyl. Do Rosji, na Ukrainę i do Polski wypuszczane są za to setki tysięcy ludzi, ponieważ w tych krajach komunistyczny reżim ma możliwość skutecznej kontroli ich poczynań. Wyjeżdżają ludzie, którzy w przeciwnym razie wylądowaliby w obozie, lokalni aktywiści społeczni, działacze religijni, nieposłuszni intelektualiści, artyści. Wyjeżdżają robotnicy i chłopi, którym zdarzyło się wejść w kolizję z administracją, albo którzy uwierzyli w możliwość ułożenia sobie godnego życia.

Droga do Polski jest drogą oszustwa, według wszelkich znaków od początku do końca przygotowaną przez wietnamską służbę bezpieczeństwa. Emigrant musi poprosić milicję o wydanie paszportu, czyni to przez „pośrednika”, który inkasuje na tę okoliczność do 500 USD (przyzwoita miesięczna pensja w Wietnamie wynosi ok. 20 USD). Korupcyjna droga wejścia w posiadaniu paszportu, paradoksalnie, budzi zaufanie, ponieważ w rzeczywistości socjalizmu na tym etapie korupcja jest zjawiskiem powszechnym i oczywistym. Wietnamczyk nie zna szczegółów prawa wizowego, polega więc na informacjach, których dostarcza mu „pośrednik”. Wie zatem tylko tyle, że legalnie wyjeżdża z Wietnamu i że udaje się do Polski, o której wie dużo i darzy ją zaufaniem, jako ojczyznę wolności. Z paszportem w ręku, w grupie podobnych mu osób, dociera do Moskwy gdzie „pośrednik” odbiera mu paszport i informuje, że dalszy ciąg drogi odbędzie się już w mniej komfortowych warunkach. Do Polski emigrant dociera prawie zawsze przez zieloną granicę, by na miejscu dowiedzieć się, że mityczna ojczyzna wolności odmawia mu azylu politycznego, nie przewiduje w ogóle żadnych procedur legalizacji pobytu, że, jednym słowem, skazany jest na los nielegalnego imigranta. Wiąże się z tym brak możliwości normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Dlatego wśród handlarzy na stadionie X-lecia istnieje liczna grupa inteligentów o najwyższych kwalifikacjach, w tym profesorów wyższych uczelni i laureatów nagród, także międzynarodowych. Ludzie ci pracują nie tylko po to, by przeżyć, ale także by spłacić dług u organizatorów przerzutu (czyli SB). Taki dług wynosi od kilku do kilkunastu tysięcy USD, o jego istnieniu często jest się informowanym np. w Moskwie i w ogóle nie jest to żaden dług, ale ordynarny haracz.

Wietnamski emigrant nie może, jako nielegalny człowiek, funkcjonować normalnie na rynku pracy, ale zdawałoby się, że przynajmniej może swobodniej odetchnąć w dziedzinie polityki. Nic bardziej błędnego! Społeczność, skupiona, niezależnie od swojej woli, w takich miejscach, jak stadion X-lecia, jest ciągle i otwarcie poddawana kontroli przez krajowe struktury policji politycznej. Wietnamska bezpieka nie kryje się ze swoją działalnością, a polskim służbom wydaje się to zupełnie nie przeszkadzać… Czasem komuniści reagują gwałtownie, jak w przypadku zamordowanego niedawno w Czechach przez tzw. nieznanych sprawców wydawcy opozycyjnej gazety, częściej jednak załatwiają sprawę polskimi rękami. Mechanizm jest bardzo prosty: nielegalny człowiek od czasu do czasu zostaje skontrolowany przez funkcjonariuszy polskiej policji lub Straży Granicznej. Przeważnie kończy się na datku w wysokości od 100 złotych do wszystkiego, co ma (łącznie z obrączką, telefonem komórkowym itp.), czasem jednak, zgodnie z krzywą Gaussa, zostaje zatrzymany. Trafia wówczas do aresztu deportacyjnego, w którym spędza rok w oczekiwaniu na identyfikację i, w ślad za nią, deportację. Mechanizm identyfikacji jest następujący – wysyła się do ambasady SRW pytanie, czy potwierdza prawdziwość deklarowanych przez aresztowanego danych i czy wyda mu paszport. Jak nietrudno się domyślić, ambasada w mgnieniu oka „rozpoznaje” takie osoby, które okazały się także na emigracji uciążliwe dla reżimu. Dane ich są potwierdzane, choć często nie są to dane prawdziwe (ambasada i tak wie, z kim ma do czynienia). Jeśli natomiast emigrant jest potulny, z punktu widzenia reżimu jest nade wszystko dawcą pracy i profitów, które ciągną z niej funkcjonariusze reżimu. Takiego człowieka ambasada zatem nie „rozpoznaje”.

Jak żyją warszawscy Wietnamczycy? Praktycznie rzecz biorąc – tak, jak w kraju. Wynajmują po kilku najtańsze mieszkania, czując tymczasowość swojego losu, żyją wśród gołych ścian, co dzień nad ranem wynajmują we czwórkę taksówkę (w taksówce trudniej wpaść), jadą na kilkanaście godzin do pracy, po czym wracają do domu i starają się go nie opuszczać. Na stadionie i w centrach handlowych kolportowana jest w dużych ilościach emigracyjna literatura, ale krąży ona niemal konspiracyjnie – każdy Wietnamczyk czuje na karku oddech bezpieki i wie, na podstawie doświadczenia sąsiadów, że to nie przelewki. Wielu uczestniczy w imprezach, organizowanych przez ambasadę i stowarzyszenie „Solidarność i Przyjaźń”, traktowane zasadnie jako jej narzędzie, a to dlatego, by zyskać spokój. Ci sami ludzie często niejawnie podejmują opozycyjne działania. Istnieje życie kulturalne, poddane jednak kontroli władz SRW. Niepokorni pisarze (a jest w Polsce kilkudziesięciu pisarzy wietnamskich) są traktowani po prostu jak polityczni oponenci, co dla człowieka bez dokumentów jest naprawdę groźne. Dzieci i młodzież uczą się tańca i śpiewu wietnamskiego, ale na ich rodziców wywiera się presję, by czyniły to w odpowiedniej grupie (której przewodzi instruktorka w stopniu majora). Nic nie jest apolityczne, zakazane jest wszystko, co nie jest nakazane przez komunistyczne władze. Nawet amatorskie drużyny futbolowe musiały uznać zwierzchność stowarzyszenia „Solidarność i Przyjaźń”, by móc w spokoju kopać piłkę.

Ta sytuacja ulega i będzie ulegała przez pewien czas zmianie na gorsze. W 2006 r. Wietnam starał się o przyjęcie do międzynarodowej organizacji handlu i, by uniknąć czarnego PR, poluzował nieco represje w kraju. W konsekwencji powstała grupa organizacji jawnie żądających demokracji i poszanowania praw człowieka, zaczęła się ukazywać podpisywana nazwiskami autorów bibuła, wybuchły strajki z jednym postulatem: legalizacji Wolnych Związków Zawodowych. Do miast masowo zaczęli przyjeżdżać chłopi, domagający się zwrotu ziemi odebranej im podczas kolektywizacji i odbieranej dziś (bo trwa drugi etap reformy rolnej). Władze zapowiedziały na X Zjeździe Komunistycznej Partii Wietnamu, że nie są skłonne dyskutować o ustępstwach politycznych, w Komitecie Centralnym w pień wycięto frakcję liberalną, władzę objął skrajny beton, obecni prezydent, premier i pierwszy sekretarz są oficerami Służby Bezpieczeństwa i to o nazwiskach okrytych wyjątkowo złą sławą. Kiedy w 2007 r. Wietnam uzyskał wymarzone miejsce w WTO, przestał udawać pokojowego kotka i zmienił się w tygrysa (choć nie w sensie gospodarczym). Raport Human Rights Watch określa sytuację praw człowieka w Wietnamie 2007 r. jako najgorszą od 20 lat. Mimo to ONZ powierzył temu krajowi dwuletnią misję niestałego członka Rady Bezpieczeństwa, a wnioskowała o to Polska!

Naznaczeni, potępieni i sprzedani

Władze komunistyczne są w stanie kontrolować wietnamskich emigrantów w Polsce dzięki, co najmniej, bierności polskich służb. Pomagają im w tym niebywale restrykcyjne przepisy imigracyjne, odbierające wszelkie szanse na legalizację pobytu ludziom tzw. nielegalnym. Są w stanie to czynić dzięki powszechnej nieświadomości tego, co się w ich kraju pochodzenia wyprawia. A mowa tu nie tylko o milczeniu mediów, ale też o zdumiewającej niewiedzy instytucji, które realizują postanowienia konwencji genewskiej w RP. W ciągu ostatnich 10 lat Wietnamczycy złożyli ok. 700 wniosków o azyl. W sprawie niektórych uchodźców apelowali do władz polscy intelektualiści, działacze społeczni. Nic nie pomaga! Jedyny uchodźca ze statusem otrzymał ochronę w Polsce 10 lat temu, wszystkim innym odmawia się nie tylko statusu uchodźcy, ale nawet tzw. pobytu tolerowanego, który nie wiąże się z żadnymi obciążeniami budżetu państwa. Uzasadnienia decyzji dowodzą zdumiewającej niewiedzy nie tylko co do aplikujących osób (a niektórzy noszą głośne nazwiska, na czym budowali swoją nadzieję), ale w ogóle co do sytuacji w Wietnamie. Konsekwencje tego stanu rzeczy są przerażające.

We wrześniu 2007 r. po raz pierwszy przyjechała do Polski grupa wietnamskich ekspertów do spraw ruchu granicznego, czyli funkcjonariuszy wydziału A18 Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Wietnamie. Ubeków! Dostarczono im do przesłuchania grupę aresztowanych z powodu braku dokumentów Wietnamczyków. Dziwnym trafem, większość z nich stanowiły osoby związane z instytucjami demokratycznej opozycji wietnamskiej na terenie Polski… Ten proceder powtórzył się trzykrotnie w 2008 r. Przesłuchania odbywają się bez kontroli ze strony polskiej, więźniowie są przez ubeków zastraszani, skłaniani do podpisywania dokumentów, których treści nie znają (ubek przykrywa ręką kartkę, zostawiając tylko miejsce na podpis), zdarzały się jednoznaczne propozycje współpracy w zamian za niedopuszczenie do deportacji. W ciągu dwóch ostatnich tur owych przesłuchań rodziny aresztowanych osób nachodzone są przez ludzi, znanych jako wietnamscy ubecy w Polsce. Takie wizyty sprowadzają się do bardziej lub mniej wprost formułowanej propozycji kapowania w zamian za uwolnienie tatusia.

Proceder ten organizuje Polska Straż Graniczna, a koordynuje ppłk Pilaszkiewicz. Tłumaczy on, że Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego to wietnamski odpowiednik polskiego MSWiA. To nieprawda, wietnamskie MBP to odpowiednik MBP z pierwszych lat PRLu. Nawet struktura jest identyczna: Ministerstwo – wojewódzkie Urzędy Bezpieczeństwa – powiatowe Urzędy Bezpieczeństwa – funkcjonariusze MBP w komisariatach milicji. Wydział A18, zajmujący się kontrolą ruchu granicznego, w istocie zajmuje się inwigilacją środowisk emigracji wietnamskiej, będąc bezpośrednio podporządkowanym Komitetowi do spraw Wietnamczyków za Granicą, działającemu w strukturze rządu SRW. Niepojęta jest logika wywodów Straży Granicznej, w myśl której przesłuchania służą potwierdzeniu danych osobowych. Czy ktoś jest w stanie wyjaśnić, czym różni się stwierdzenie tego, czy ob. XX, urodzony tam i wtedy, figuruje czy nie w rejestrach SRW na podstawie kartki z danymi ob. XX od stwierdzenia tego samego, na podstawie tej samej kartki, ale przyniesionej osobiście przez ob. XX? Chodzi wszak o potwierdzenie tożsamości, a nie pochodzenia etnicznego. Czy Straż Graniczna liczy na to, że ubek wietnamski przypadkowo spotka sąsiada lub krewnego wśród zatrzymanych?

W ręce ubecji wydaje się nawet osoby, wobec których toczy się procedura rozpatrywania wniosku o azyl polityczny. Takich przypadków było wiele. Niepojęte jest dla mnie, dlaczego wiceminister MSWiA, Piotr Stachańczyk, odpowiadając na interpelację w tej sprawie posła Dariusza Lipińskiego (PO), zwyczajnie ołgał Sejm, twierdząc, że takich przypadków w ogóle nie było.

W Polsce mieszka ok. 30 tys. Wietnamczyków. Jeden promil społeczeństwa! Dla niektórych polskich urzędników jest to kolosalny problem, który usprawiedliwia sięganie do tak niegodziwych metod, jak współpraca z wietnamskim MBP. A przecież jest to mniejszość znana z braku inklinacji kryminalnych, składająca się w znacznym procencie z ludzi, na widok których imigracyjny „łowca mózgów” z USA czy Kanady mógłby doznać niebezpiecznego wzrostu ciśnienia z radości! Powiadają polscy urzędnicy, że danie tym ludziom prawa pobytu może spowodować, że zrobi się ich wkrótce dwa razy więcej. No, to już będą dwa promile…

Róbmy swoje!

Jest oczywiste, że w opisanych wyżej okolicznościach, asymilacja Wietnamczyków w Polsce jest bardzo utrudniona. Nie ma z nią problemu z powodów kulturowych, bo wietnamska tradycja naprawdę różni się od stereotypowego konfucjanizmu. Nawiasem mówiąc, w ogóle nie jest konfucjańska. Przykłady tego można zobaczyć w każdej warszawskiej szkole, do której uczęszczają wietnamskie dzieci, w sąsiedzkich środowiskach blokowisk, gdzie Wietnamczycy wynajmują mieszkania. Naturalnie, z zachowaniem proporcji. „Nielegalnym” trudno otworzyć się na sąsiadów, ale pęta ich nie kultura, lecz racjonalna obawa. Mimo to takie więzi istnieją.

Wietnamczycy, którzy mają karty pobytu w Polsce, są aktywni w polskich instytucjach. I to nieprzypadkowych! Skupiają się wokół Stowarzyszenia Wolnego Słowa, organizacji kombatantów polskiej opozycji demokratycznej, wokół Instytutu Paderewskiego, chadeckiej grupy programowo-formacyjnej. Niewiele osób jest w stanie podpisać się imieniem i nazwiskiem pod takimi, jednoznacznie „wrogimi” z punktu widzenia komunizmu działaniami. Ale w różnej formie współpracuje z tymi instytucjami stale ponad 500 osób.

Stało się tak, nie przypadkiem, że Polska gościła najważniejsze imprezy emigracyjne Wietnamczyków w ostatnich latach. W 2004 r. w Warszawie odbył się pierwszy kongres Stowarzyszenia na rzecz Pluralizmu i Demokracji, któremu przewodzi były minister Wietnamu południowego, a później więzień komunistycznego obozu, Nguyen Gia Kieng, w tym samym roku SWS przy współpracy ze Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich i Stowarzyszeniem Pisarzy Polskich zorganizowało Forum Wolnej Prasy Wietnamskiej, z udziałem m.in. liderów Powstańczej Partii na rzecz Reformy Wietnamu „Viet Tan”, z okazji pięciolecia największej na świecie wietnamskiej gazety opozycyjnej, „Dan Chim Viet”, założonej i redagowanej w Warszawie. W 2006 r., kiedy komunistyczne władze przystąpiły do represji wobec Wolnych Związków Zawodowych w Wietnamie, w Sali Kolumnowej Sejmu RP odbyła się konferencja, w wyniku której powołano wietnamski Komitet Obrony Robotników. Gośćmi tej konferencji, zorganizowanej przez SWS, byli działacze polskiej opozycji, w tym członkowie KOR.

Wietnamczycy próbowali zarejestrować wietnamskie stowarzyszenie, KRS oddalił jednak wniosek, żądając, by podpisało go 15 obywateli RP. By uniknąć fikcji, trzeba było zdecydować się na działanie w ramach polskich organizacji, który to model znakomicie zdaje egzamin. Istnieje wprawdzie uczciwe Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Wietnamczyków w Polsce, ale jest to organizacja powołana przez byłych studentów jeszcze za czasów PRL-u i przykrojona do ówczesnych możliwości działania. Dziś więc raczej martwa, choć jej liderzy cieszą się szacunkiem i zaufaniem, na co w pełni zasłużyli. Trudno rozpatrywać w kategoriach instytucji społecznych atrapy, odwzorowujące na terenie Polski instytucje Frontu Narodowego. Odpowiednikiem Ligi Kobiet Wietnamskich jest Klub Kobiet, rolę organizacji młodzieżowej pełni Stowarzyszenie Młodzieży i Studentów Wietnamskich w Polsce (ostatnio dwoje członków), zwornikiem, niczym partia w kraju, jest stowarzyszenie „Solidarność i Przyjaźń”. Ale to nie ma nic wspólnego z Wietnamczykami, choć wpływa na ich życie…

Czy istnieje wietnamskie getto? Trzeba odpowiedzieć, że tak, ale domknięte od zewnątrz. Dwa razy w ciągu ostatnich lat miała miejsce abolicja dla osób bez dokumentów. Za każdym razem była ona skierowana do nielicznej grupy. Ale ci Wietnamczycy, którzy tą drogą uzyskali karty pobytu, swoim życiem zaprzeczyli wizji zamkniętych i zainteresowanych tylko zarabianiem pieniędzy ludzi. Oni właśnie stanowią najliczniejszą grupę czynnych w życiu społecznym Polski.

Czego należy się spodziewać w najbliższych latach? Nie sposób przewidzieć, jaka będzie polityka emigracyjna SRW w ostatnich latach istnienia dyktatury komunistycznej. Na razie z Wietnamu łatwo wyjechać a chętnie wyjeżdża się właśnie do Polski, od 1980 r. owianej legendą, wzmocnioną przez dzieło Jana Pawła II. Do dziś właśnie Jan Paweł II jest symbolem, jednoczącym Wietnamczyków niezależnie od religii. Pamiętają także o tym, że polski papież nie został wpuszczony do Wietnamu i znają treść orędzia, które skierował do nich z pokładu samolotu. Do dziś krąży ono jako bibuła.

To, co wzniosłe w najnowszej historii Polski, okazało się niesłychanie przemawiać do Wietnamczyków. Polacy nie zdają sobie sprawy z tego, że pozycja Polski w Wietnamie jest naprawdę szczególna. Rodzący się dziś wolny Wietnam nieprzypadkowo nawiązuje tak szczególne stosunki właśnie z Polską. Może czas, by Polska dostrzegła ten fakt i ujrzała go w toku procesu historycznego. Sprawa jest całkowicie jasna w warstwie aksjologicznej i niemniej oczywista w planie politycznym. Może, zamiast spokojnie słuchać bredni o tym, że obecny mer Hanoi, główny dysponent trwającej kampanii nienawiści wobec katolików, jest „orędownikiem Polski”, bo w PRLu studiował, dostrzec to, że organizatorzy wietnamskiej wyobraźni, liderzy organizacji zakazanych tam, a jednak nieporównanie bardziej wpływowych niż partia komunistyczna, naprawdę orientują się na Polskę, jako symbol i rzeczywistość polityczną.

Funkcjonariusze RP zwyczajnie krzywdzą tych Wietnamczyków, którzy tu przybyli. Krzywdzą ich, odmawiając azylu, utrzymując w stanie nielegalności, współpracując z reżimem, przed którym ci ludzie uciekli, i to współpracując zarówno w ramach stosunków międzypaństwowych, jak wymierzając Wietnamczykom policzek przez traktowanie tutejszej ekspozytury komuny jako ich reprezentacji. W ten sposób Wietnamczycy są spychani w niszę, co owocuje wykluczeniem społecznym. Ale porównajmy formalną i realną skalę tego wykluczenia! Trudno o lepsze świadectwo tego, że obecna polityka urzędów RP jest błędna, zła, a kiedy odmawia się ochrony opozycjonistom i nasyła na nich ubeków z kraju – haniebna!

Artykuł pochodzi z czasopisma „Przegląd Powszechny” nr 2/2009.


Robert Krzysztoń - koordynator Sekcji Dalekiego Wschodu Instytutu im. I.J. Paderewskiego, ekspert ds. Wietnamu.