Nasza strona internetowa używa plików cookie (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych. Każdy ma możliwość wyłączenia plików cookie w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.

Czas Kultury – Agnieszka Weseli, ULICZNICE

Z Katalog.Czasopism.pl

Kategoria: Przedruki
Publikacja za zgodą autora i redakcji.


       Jest 18 stycznia. Przygotowania do Manify 2008 miały się zacząć pod koniec 2007 roku, żebyśmy nie robiły wszystkiego na ostatnią chwilę (w domyśle: jak zwykle). Ale nie wyszło. Na spotkaniach pojawia się po kilka osób, lista dyskusyjna ledwie dyszy. Rośnie frustracja. Czy to możliwe, że w tym roku Manify nie będzie, bo nie uda nam się jej zorganizować? Kicha – reaguje na tę wizję jedna z koleżanek i wygląda przy tym na wstrząśniętą.

       Jak do tego doszło, że parogodzinny marsz kobiet ulicami Warszawy jest już stałym punktem politycznego kalendarza, wydarzeniem społecznym w kulturalnej otoczce i naszym wspólnym obowiązkiem? Nie będę mówić o Manifie, tylko o sobie (i czasem o moich koleżankach) w Manifie. Spróbuję popatrzeć ze środka Manify na zewnątrz, myśląc też niekiedy o tym, jak Manifa wygląda z zewnątrz. Moja historia Manif zaczęła się w 2004 roku. Po gwałtownym zwrocie w biografii poczułam, że wreszcie mogę, chcę, muszę czynnie wpłynąć na losy świata, zamiast być feministką wyłącznie w swoim świecie wewnętrznym. Poszłam więc na spotkanie organizatorek Manify. Czego szukałam? Pięknych umysłów i rewolucyjnego zapału: mój pomysł na feminizm tkwił korzeniami głęboko w XIX wieku. Pociągała mnie idea wkraczania na tereny dla kobiet zakazane. Mimo wszelkich zdobyczy ruchu kobiecego ulica nadal była – czułam to – takim obszarem; ulica ze wszystkimi niebezpiecznymi skojarzeniami: dziecko ulicy, iść na ulicę, skończyć na ulicy. Chciałam iść na ulicę i krzyczeć.

       –

       Myśli organizatorek pierwszej Manify (rok 2000, liczba uczestniczek od kilkudziesięciu do 200, w zależności od źródła, hasło: Demokracja bez kobiet to pół demokracji, temat: zniesienie zakazu aborcji i ułatwienie dostępu do antykoncepcji, ciągle aktualny) najwyraźniej szły tym samym tropem, co moje. Marsz miał być zawłaszczeniem miejskiej przestrzeni, krokiem z seminarium i konferencji na ulicę1. Manifa zrodziła się nad kawą i ciastkami (wspomnę jeszcze o tej scenerii), na fali nostalgicznej wizji społecznego poruszenia, jakie wstrząsnęło zachodnią demokracją po 1968 roku, z pragnienia takich potężnych zdarzeń, jakim był nowojorski marsz kobiecy w 1970 roku2. Od tego czasu marsz w Warszawie odbył się już siedem razy, zapał ogarnia kolejne miasta (w ciągu ostatnich 3 lat m.in. Kraków, Poznań, Gdańsk, Łódź, Wrocław, Opole...), tematów do oprotestowania nie ubywa. Ale Manifa nie osiągnie tej skali, o której marzyły jej matki (dziś nazywają siebie, ironicznie i półsmutno, ciotkami rewolucji). Co roku zmagamy się z tą świadomością – zapewne w Warszawie jest ona mniej kłująca niż w pozastołecznych ośrodkach, gdzie na ulicę wychodzi mniej niż 100 osób, a nacisk przeciwników wyczuwa się o wiele bardziej (jak na przykład w Gdańsku, gdzie Manifa godzi [...] kiboli Lechii i Arki skuteczniej niż śmierć papieża3).

       Mówiąc prawie serio, życie feministki, działaczki nowego ruchu społecznego we współczesnej Polsce to pasmo trudów przetykanych niepowodzeniami, we frustrującej atmosferze braku szerszego poparcia, a nawet zainteresowania. Bezpośrednie przyczyny tego stanu można wiązać z przełomem systemów i przełomem lat 80. i 90. XX wieku, kiedy znikł wspólny wróg w garniturku socjalistycznej władzy i należało oprzeć wspólne działanie na innej podstawie. Wtedy to się stało: zabrakło podstaw. Polacy usłyszeli, że mają prawo dbać o swój interes, swój – wyczekiwany od tak dawna – dobrobyt, i zabrali się do pracy. Nie wszystkim przejście z ustroju politycznego w ekonomiczny poszło równie łatwo, ale dla tych stworzono etykietę „roszczeniowców”. Przypisanie protestującemu postawy roszczeniowej znakomicie odbiera mu siłę: w końcu parą do „roszczenia” jest „nieuzasadnione”. Jedni odnosili zasłużony sukces, inni równie zasłużoną klęskę ekonomiczną i wypadali poza margines grupy, której głos się liczy. Od początku lat 90. trwają mrówcze zabiegi o indywidualny święty spokój i pełną lodówkę, co nie sprzyja działalności publicznej.

       Z badań European Social Survey4 wynika, że procent obywateli, którzy biorą udział w legalnych i nielegalnych demonstracjach czy deklarują kontakty z politykami i urzędnikami na różnych szczeblach, jest w Polsce najniższy w Europie. Polacy zajmują też ostatnie miejsce, jeśli chodzi o stopień zaufania do siebie nawzajem i do instytucji publicznych (niechęć do działań publicznych obejmuje także demokratyczne wybory). Za taką postawą stoi przekonanie, że nie ma do kogo mówić: są dwie strony, społeczeństwo i władza, a między nimi brak łączności. Polityka (postpolityka) przeszła w ręce samozwańczych specjalistów, więc jedyną przestrzenią, w której można mieć wpływ na swój los, pozostała gospodarka. A ta rządzi się prawem pięści i dżungli. Pewne zjawiska po prostu w niej istnieją: na przykład gorsze płace kobiet, trudności z awansem, rezerwowanie dla nich gorszych stanowisk, które też łatwiej utracić. Te tematy, które na pierwszy rzut oka nie mają bezpośredniego związku z gospodarką – jak prawa reprodukcyjne kobiet czy przemoc wobec nich – należą do sfery prywatnej, od wieków świętej dla Polaka. Tradycja usprawiedliwia usuwanie problemów kobiet pod dywan jako mało istotnych. Feministki, które o nich mówią, zatruwają ekosystem liberalnej demokracji5.

       Bazą ruchów społecznych od lat 60. XX wieku jest klasa średnia, ale ta w Polsce, o ile istnieje, w sytuacji chaosu politycznego i braku bezpieczeństwa socjalnego wybiera prawicę, populizm, obietnicę pełnego talerza, a nawet wielu talerzy do wyboru. Trudno oczekiwać, że dołączy do Manify, która z natury zakłóca drogocenny porządek dnia, powodując – na przykład – zatrzymanie ruchu ulicznego i korki w całym mieście (to samo dotyczy wszelkich mniejszościowych, lecz zagwarantowanych prawem protestów w Polsce – przypomnijmy oficjalny argument przeciwko Marszowi Równości: miał on naruszyć swobodę wymiany handlowej w centrum Poznania). Potrzeba protestu żyje jednak w polu (odwołuję się tu do terminologii psychologii zorientowanej na proces, która w moim kobieco-działackim środowisku jest dość powszechnie wyznawana), czekając, by ktoś ją zrealizował. W przypadku działań na rzecz kobiet realizują je osoby niezbyt reprezentatywne dla polskiego społeczeństwa: młode, bardzo dobrze wykształcone kobiety z dużych miast, oczytane i zazwyczaj nie przeżywające codziennego lęku o przetrwanie. Ich – to znaczy nasza – świadomość jest produktem badań akademickich i samorozwoju w sprzyjających warunkach. Mówimy o braku bezpieczeństwa społecznego i ekonomicznego, chociaż w większości je mamy, mogłybyśmy je mieć lub wiemy, gdzie go szukać. Mówimy o problemach kobiet językiem dla wielu kobiet (i nie tylko kobiet) niezrozumiałym. Stajemy w obronie tych, z którymi rzadko się spotykamy. Więc może naprawdę jesteśmy obce? Jak dać sobie radę z tą świadomością? – dyskusja na ten temat ma chyba tyle lat, co polski poprzełomowy feminizm. To jedna z jego wiernych towarzyszek.

       Feminizm często bywa oceniany jako trend przeszczepiony z Zachodu, ciało obce w ciele polskiego społeczeństwa, i tym tłumaczy się jego niedomagania oraz słabości, szczególnie widoczne, kiedy patrzeć na nie z prawej strony. Z tej perspektywy feminizm nie jest „polski”, więc nie może liczyć na poparcie Polek i Polaków, a przede wszystkim nie jest potrzebny – to tylko naddatek, jak każda moda. Moda młodzieżowa, idea tworzona nad kawą i ciastkami (obiecałam o nich wspomnieć) w kawiarence przy uniwersytecie.

       Istnieje w Polsce tradycja wspólnych działań „przeciwko”, takich jak ruch niepodległościowy i opozycja lat 70. i 80., lecz ich etos nie jest zdrowy dla polskich feministek. Niełatwo odwoływać się do osiągnięć Solidarności, której oblicze polityczne, społeczne i kulturalne kształtował Kościół katolicki; działaczki opozycyjne występowały w nim w roli pomocniczej lub ukrywały się za postacią towarzysza Abramczyka. Dodatkowo opozycja wobec władz PRL-u, z jej odwołaniami do ruchu niepodległościowego z czasów II wojny światowej, jeśli nie sprzed I wojny, stworzyła niewygodny kontekst dla dzisiejszych działań feministek. Podtrzymują go takie wypowiedzi, jak artykuł Pawła Smoleńskiego „Kobiety robią wiec”6, który równie dobrze mógłby nosić tytuł „Kobietki robią babki z piasku”. Wynika z niego, że działaczki bawią się w opowieści o duchach, czyli straszą siebie i innych wizją nieistniejącego (w tym wypadku: zagrożenia faszyzacją społeczeństwa). Przed 1989 rokiem i zagrożenie było prawdziwe, i walka z nim. Dzięki zwycięstwu opozycyjnych kombatantów możemy teraz spokojnie się bawić w naszej piaskownicy. „Zdziecinnianie” feministek to taktyka podobnie skuteczna jak umniejszanie problemów, na których istnienie feministki wskazują. To jednak tylko jedna z wielu metod. Inną jest tworzenie obrazu potężnych i wpływowych środowisk feministycznych (gdybyśmy tylko miały takie lobby!) przy jednoczesnym obśmiewaniu ich słabości i izolacji. Paradoks, ale bardzo nośny! Trzeba przyznać, że na wroga my, feministki, nadajemy się bardzo dobrze: zamożne (kto inny miałby dziś tyle czasu, żeby zajmować się bieganiem po ulicy z transparentem?), przeintelektualizowane, a z drugiej strony śmieszne w swoich emblematycznych perukach i idealistycznych wysiłkach. Można nami straszyć dzieci i równie łatwo można nam dorobić pupcię (tak jak paradującym środowiskom LGBT dorabia się obsceniczną gołą dupę).

       –

       Kiedy postanowiłam zostać czynną, czyli idącą naprzód feministką, Manifa była pierwszym skojarzeniem. Podejrzewam, że nie tylko dla mnie. W ciągu czterech lat od pierwszego marszu (marszyku) Manifa zdążyła się zmienić w symbol polskiego feminizmu, a na podstawie obrazu jej uczestniczek ukształtował się nowy wizerunek polskiej feministki. W naszych – polskofeministycznych – oczach i w oczach tego świata, który mamy zmieniać. Wizualny przekaz Manify wymaga wysilenia umysłu. Co ma znaczyć ta przebieranka i uliczna fiesta w kraju poważnych, spokojnych ludzi? Jeśli patrzący na Manifę nie zechce przymrużyć oka, co widzi? Kobiety, które krzyczą, histeryzują, organizują jakieś dziwne szopki – na przykład Manify, na których noszą zielone peruki i transparenty z napisem „Aborcja – Tak”. [...]Jeśli pod pojęciem feministka właśnie taki obraz staje nam przed oczami, to odpowiedzialność za to ponosi Porozumienie Kobiet 8 Marca, które w 2000 r. po raz pierwszy zorganizowało tzw. Wielką Manifę [...]. Ulicami Warszawy przeszło wtedy kilkadziesiąt zbuntowanych kobiet7.

       Od kilku lat (czyli odkąd jestem świadkiem) toczy się dyskusja nad stosunkiem manifowego feminizmu do mediów. Mówić z nimi? Nie mówić? Jakiego języka używać, może popkultury? Ponieważ brak debaty publicznej i zróżnicowanego języka, feministki muszą źle wypaść w mediach. Czy batalia o wizerunek feministki już została przegrana? I czy wyjściem jest bojkot? Organizatorki pierwszych Manif miały zupełnie odmienne nastawienie: chciały być zauważone. W pewnym sensie pierwsze Manify były dla mediów: miały zwrócić uwagę, zainteresować, a przy okazji przemycić informację o realnych problemach kobiet. Stąd widowiskowość, barwność, dyskoteka na ulicy, happeningi. Świadoma dziewczynkowatość, zabawa, roztańczenie Matki Polki. Można powiedzieć: media połknęły haczyk. Według Sylwii Spurek największym osiągnięciem Manify jest to, że cytują feministyczne hasła8 (dodam, że w ich dosłownym brzmieniu).

       Ale być może i my złapałyśmy się na jakiś haczyk. Zdaniem Agnieszki Graff, aby zaistnieć, trzeba dać się nie lubić. To chyba stało się rytuałem. Wiemy już, kto nas nie lubi, wiemy, kto polubi (inne buntowniczki). Czy nadal jesteśmy niegrzeczne? Nie musimy być: i tak polskie feministki tkwią już w szufladce ze źle wychowanymi dziewczynkami. Ktoś je tam włożył czy może same wymościły sobie tę szufladkę? Można z niej krzyczeć, a nawet wrzeszczeć, można mówić prawdę o tym, że król jest nagi. Ale można też zostać zamkniętą w szufladzie pod zarzutem utopii i idealizmu.

       Mediami straszymy się bardzo często. Jaką krzywdę zrobią nam tym razem? Dlaczego nie mówią tego, co my, naszym językiem? Rzeczywiście, media zdają się zwracać większą uwagę na formę niż na treść manifowego przekazu (i czy można im się dziwić? Tyle kabaretowych peruk i kabaretowych haseł – czy można o tym nie wspomnieć?). Przygotowaniom do Manify towarzyszy więc nieustanna myśl o dziennikarzu, wyobrażonym, mitycznym dziennikarzu, który i tak „napisze, co chce”. Podstawowe pretensje dotyczą informacji o liczebności Manif (naszym zdaniem: Było nas co najmniej cztery razy więcej!) i rozwodzenia się nad kontrmanifestacjami, które naprawdę przedstawiają się bardzo skromnie (ale sama Manifa, bez otoczki kontrowersyjności, jest nie dość ciekawa medialnie: gdyby nie obecność Młodzieży Wszechpolskiej pod Wyszyńskim, czym różniłaby się od przedstawienia teatru ulicznego?).

       –

       W niezwykle aktywnym 2005 roku osiągnęła któreś z kolei apogeum trwająca od dawna dyskusja o polityczności Manify. Skok napięcia wywołał artykuł Michała Danielewskiego9, któremu marz [...] się prężna partia mająca na swoich sztandarach postulaty feministyczne, partia z wizją i pomysłami, daleka od kawiarnianych mrzonek. Odpowiedziały mu Claudia Snochowska-Gonzalez, Anna Zdrojewska i Anna Ziółkowska, wytykając, że myli polityczność z partyjniactwem i nie docenia działań oddolnych. Manifa to przecież krok kobiet w sferę publiczną, a więc w politykę10. Na to z kolei zareplikowała Izabela Kowalczyk, zachwalając feminizm sił, który nie obawia się sięgać po władzę11. Dyskusja nie doprowadziła do zmian, bo też nie miała doprowadzić. Podrozdział „Feminizm w polityce” hasła „Feminizm w Polsce” na Wikipedii ma obecnie następującą treść: W Polsce istnieje feministyczna Partia Kobiet12. W rzeczywistości Partię Kobiet założyły kobiety odcinające się od feminizmu, a Manifa idzie dalej. Widać, że jej potrzebujemy właśnie w takiej formie: jako spektakularnego dodatku do cichego, mało efektownego działania ponad 300 polskich organizacji kobiecych.

       –

       Po co jest Manifa? Manifa jest po Manifę. Nie, to nie znaczy, że jest po nic. Manifa daje ogromne poczucie wspólnoty, nieosiągalne w innych warunkach. Jesteśmy silne, razem silniejsze, Wielki Marsz Solidarności Kobiet – te hasła mają dowieść, że istnieje solidarność kobieca. Bez wątpienia istnieje – nawet jeśli jest aktualna tylko w krótkim czasie, kiedy Manifa wkracza w przestrzeń miasta, i tylko wówczas pozwala nam się poczuć jak zdobywczynie. W tym zwycięstwie jesteśmy solidarne, jesteśmy naprawdę razem. Feministyczna codzienność to nie różowy manifowy transparent, już choćby dlatego, że ile feminizmów, tyle feministek. Różnimy się, jeśli idzie o wizję celów i środków do ich osiągnięcia, a nigdy nie widać tego lepiej, niż podczas przygotowań do Manify. Jak sprząc tyle osobowości, tyle indywidualistek, które mają naturalną lub wyuczoną skłonność do asertywności i dyskusji, podbudowę intelektualną? Wiemy, jak się dogadać – warsztaty antydyskryminacyjne, równościowe, genderowe robią swoje – i wcale nie jest nam się łatwiej dogadać. Ale wiemy też, że istnieje wspólny cel: żeby przejść ulicami Warszawy. To da się zrobić. Manifa to fala: nie pierwsza, druga, trzecia czy któraś, tylko po prostu Wielka Fala, w której wszystkie jesteśmy radykalne. Manifa jest wyczekiwanym momentem zawieszenia trudnego i niekończącego się procesu tworzenia wspólnoty, szukania kwadratury koła (jak pogodzić różność z równością?), znajdowania podobieństw, dyskutowania o różnicach lub przemilczania różnic – i za to ją kochamy. Kochamy Manifę i kochamy siebie w Manifie, bo adrenalina, jaką Manifa wyzwala, działa jak endorfiny.

       Manifa przypomina krótkotrwały splot energii, jakby przed teleportacją czy skokiem w nadprzestrzeń, po którym rozchodzimy się do swoich organizacji i działań. Nakarmione kobiecą miłością, dyktaturą serca.

       Chcemy tym karmić innych, chcemy poczuć się wreszcie razem, choćby na moment, bo siostrzeństwo to prawdziwe wyzwanie. Magdalena Środa podkreśla wymiar polityczny tej szczególnej przyjaźni13. Więcej tu polityki niż przyjaźni. Codzienność siostrzanych w zamierzeniu wspólnot nie jest pełnią zrozumienia, wsparcia, ciepła i sympatii, tylko ścieraniem się indywidualności. Podczas wspaniałego (bez cienia ironii) obozu Ulicy Siostrzanej FAL 2007 przekształciłam hasło Sisterhood is powerful w bardziej do mnie przemawiające: Sisterhood can kill you (zrobiłam szablon o tej treści: wykorzystała go jedna osoba). Czy mówiąc, że siostrzeństwo może być zabójcze, odrzucam moje siostry-feministki? Skąd. Po prostu doceniam to, jak bardzo są ludzkie, a jednocześnie manifestuję swoją czujność. I nadal zgadzam się z Susan Sontag, że rozsądny człowiek musi być feministką/feministą.

       –

       Rozsądnie, a być może fajnie jest być feministką i warto zapłacić cenę za zapisanie się do tego klubu (zamkniętym klubem nazywa feminizm Rebeka Gomperts). Na pewno dostajemy w zamian siłę, która płynie z delikatnej formy syndromu oblężonej twierdzy. Wiemy, co o nas mówią, wiemy, że jesteśmy wrogami publicznymi, a jednocześnie mamy poczucie wyższej świadomości, jesteśmy bogatsze o przekonanie, że znamy przyczyny społecznych problemów i znamy sposób na ich rozwiązanie. Ale, z drugiej strony, wciąż bijemy głową w mur – a raczej: w szybę – i nie słucha się naszego głosu. To frustrujące. A Manifa to karnawał, który należy nam się za tę frustrację. Wówczas brzydkie i nieznośne wdzieramy się w reprezentacyjną przestrzeń miasta. Karnawał, który trwa, jak zwykle, krótko. Kiedy mija, przypominam sobie, na co zwrócił uwagę Eco: że karnawał to udawana transgresja, która nie podważa zasad, lecz je reprodukuje14. Czy idąc po raz kolejny w Manifie, nie utrwalamy pewnego porządku? Tego, zgodnie z którym mamy prawo do jednej zauważalnej wypowiedzi rocznie...? Trudno – rewolucyjny haj jest zbyt skutecznym lekarstwem na troski, by zrezygnować z przysługującej nam dawki.

       Manifa to czas wyjątkowy, kiedy wolno źle się zachowywać w miejscach publicznych. A może nie chodzi o karnawał, tylko o wojnę? Wiele haseł na patykowcach (wyjaśniam: to nasza broń – tektura na patyku) i transparentach wskazuje na to, że jesteśmy na wojnie. Walczymy. Maszerujemy. Byle podtrzymywać stan walki, bo jak walczę, to nie jestem ofiarą, powiedziała mi Agnieszka. Niebagatelne znaczenie ma też zapewne poczucie ryzyka, choć kontrolowanego (od dwóch lat nawet Młodzież Wszechpolska nie przejmuje się specjalnie warszawską Manifą); ja osobiście najbardziej cenię sobie wspomnienia z nielegalnej Parady Równości w 2005 roku...

       –

       Czego szukamy, wychodząc na ulicę z manifowymi hasłami? Pierwsze skojarzenia większości koleżanek, którym zadałam to pytanie, to: potrzeba zmian, zła sytuacja, odpowiedzialność społeczna, oddolna rewolucja, konieczność większej widzialności. Ale pierwsza wypowiedź się nie liczy, bo była poprawna politycznie :). Sporo [osób] chodzi dla draki – jaj i hecy, bo fajnie jest pokrzyczeć, stwierdziła Beata. To chyba mój przypadek: uuuwielbiam drakę! Ale czy powinnam się do tego przyznawać? Ania mówi: Chodzę na demonstracje i Manify, bo idee, cele, walka w słusznej sprawie itd itp. Prawda, ale nudy, każda Ci to powie. Więc może dodam do tego trochę innego rodzaju pobudek. Tych, do których się nie przyznajemy, bo są obciachowe, bo mogą zaszkodzić feminizmowi, bo potwierdzą, że jesteśmy kółkiem wzajemnej adoracji lub wariatkami. Trudno. Prawda nas wyzwoli. Jaka jest ta prawda? Że Manifa to także ważne wydarzenie towarzyskie. Nie chodzi tu o imprezy, które odbywają się przy okazji (tradycyjny benefit, pomanifowa), ale o sam marsz, na którym są wszyscy. Wszystkich robi się coraz więcej. Feminizmowi zarzuca się, że jest trendem, ale feminizm naprawdę jest trendy. I przy okazji kolejnych Manif doskonale widać rodzącą się modę. Wielu osobom na Manifę (czy Paradę) nie przyjść już nie wypada (jako współorganizatorka od kilku lat bardzo pragnęłabym, żeby wypadało zaangażować się w organizację).

       –

       Manifa jest piękna. Nie jako społeczny poryw, tylko jako marsz pięknych ludzi. Szukam wzrokiem przystojnych mężczyzn, fajnych chłopaków, wypatruję dobrze rokujących facetów. Raz: cieszę się, że jest ich na Manifie dużo. To zawsze dodaje mi wiary z mężczyzn, którą potem przez cały rok wytracam. A dwa: feministce-heteryczce jest cholernie trudno. Mężczyzn, którzy się nas nie boją, jest garstka. Przystojnych – jeszcze mniej. Do tego fajnych – co kot napłakał. Manifa to okazja, żeby sprawdzić, czy są jacyś nowi w środowisku. Nabrać wiary, że jednak trochę kolesi o słusznych poglądach chodzi po tym mieście. I to ładnych – Manifa to oaza pięknych kobiet i mężczyzn, od początku Manif tak było, zaświadczam – podkreśla Ania. W oczach posła Bosaka my, ulicznice, jesteśmy jakieś takie poczochrane, dziwnie, prowokacyjnie poubierane15. Takie to nasze piękno, tym się szczycimy.

       –

       Manifa jest też piękna jako projekt, dzieło sztuki w rozumieniu sytuacjonistycznym. Władza w ręce wyobraźni – oto, co można by dopisać na każdym transparencie. Na chwilę znika szara rzeczywistość, wdziera się w nią, według wizji Beaty, pochód tysiąca Xen [wojowniczych księżniczek] i sponiewieranych barbarzyńców. Następuje radykalne przekształcenie rzeczywistości w taką sytuację, w której jestem w centrum. W pępku. Społecznie to jedyny taki moment dla feministki w skali roku (Ania).

       –

       Manifa wyzwala od racjonalności. Na co dzień staramy się przełamać zasadę, że o pewnych rzeczach ludzie racjonalni nie dyskutują: na przykład o tym, co leży w sferze prywatnej, jak seksualność czy rozmnażanie. Narażamy się na zarzut fanatyzmu, lecz próbujemy dyskutować. Często druga strona w dyskusji sięga po argument „emocjonalności”: jako kobiety nie potrafimy się odciąć od emocji. A oto nadarza się okazja, żeby się odciąć od myślenia! Okazja niebagatelna, bo ogromna, pełna krytycznych myśli głowa jest wielkim ciężarem. Zrzucamy ją! Dajemy się porwać oczyszczającemu nurtowi czystych emocji!

       I natychmiast stajemy się histeryczkami, żywcem wydobytymi z XIX wieku. Z jednej strony – tylko histerycznym bełkotem można wypowiedzieć niektóre prawdy. Z drugiej: takie demonstracje są wynikiem urażonej kobiecości, one nie spełniły się jako kobiety, jako żony i jako matki, one krzyczą z rozpaczy, chcąc zwrócić na siebie uwagę16. Długą przeszłyśmy drogę, żeby znów usłyszeć taką diagnozę.

       –

       Jedno ze znanych mi szkoleń z demokracji ma w praktyce doprowadzić uczestników i uczestniczki do konkluzji, że demokracja to proces dochodzenia do nieosiągalnego ideału. Podobnie myślę o Manifie: idziemy razem ku utopii, przeciwne temu, co mijamy; idziemy, idąc, dochodzimy do celu, którym kiedyś był Plac Zamkowy, a teraz jest Sejm – i rozchodzimy się: to nie tu, znów nie doszłyśmy na miejsce. Przez to uczucie Manifa kojarzy mi się z niezaspokojeniem, z zawodem, ze spółkowaniem bez satysfakcji. Marsz, marsz, marsz, i znów nie zmieniłyśmy świata. Większość świata ogląda nas, manifestantki, w krótkim urywku na ekranie telewizora. Jest szyba, nie ma kontaktu. Nie ma też dialogu. Dlatego, kiedy TO się dzieje, pomykam po obrzeżach manifestacji, penetrując zatartą granicę między protestem-spektaklem a widownią. Od czasu kiedy stałam przy stacji Centrum w białym fartuchu Poradni Antyhomofobicznej i rozmawiałam z pasażerami metra, czuję bardzo wyraźnie, że nie abstrakcyjna władza jest odbiorcą naszego protest-przekazu, tylko przechodnie na tej samej ulicy. I staram się wchodzić między tych, dla których występujemy. A najbardziej liczy się dla mnie ten moment, kiedy podaję komuś ulotkę: kiedy przez chwilę trzymamy ją razem. Nie mam wpływu na to, co było między nami wcześniej ani na to, czy mój wybrany obywatel zaraz nie rzuci tego świstka do kosza. Za to przez sekundę jesteśmy w tym samym miejscu.

       –

       Zdaniem Hanny Arendt równość polityczna oznacza widoczność w przestrzeni publicznej. Wdarłyśmy się w tę przestrzeń, żeby na ulicy szukać równości, żeby nas zobaczyli: i jak teraz nas widzą? Wspominałam już, że w oczach wielu Polaków jesteśmy śmiesznostraszne, jak klaun. Lubię ten stan. Kazimiera Szczuka mówiła kiedyś o monstrualności Manify, nazywając ją miejscem emancypacji, gdzie możemy być potworne, wrzeszczeć, walczyć o władzę. I w następnym zdaniu: To wydarzenie wolnościowe, myślenie niezależne17. Kobieta sięgająca po władzę, kobieta myśląca niezależnie – to smoczyca. Same się do tego przyznajemy! Miło jest czuć się wywrotowym potworem. Istotą z marginesu, bo takie zaludniają ulice, kiedy schodzą z nich porządni obywatele. A Manifie muszą zejść z drogi.
PS Jest 9 lutego. Manifa będzie.
PPS Jest 9 marca. Byłyście na Manifie?

Dziękuję Ani Gruszczyńskiej i Aleksandrze Topolnickiej za udostępnienie wyników badań, a koleżankom-działaczkom za szczere odpowiedzi na pytanie, po co wychodzą na ulicę.


Przypisy:
1Joanna Piotrowska, wypowiedź cytowana w artykule Marcina Kołodziejczyka Rychły zgon patriarchatu, „Polityka”, 5.05.2005.
2Ibidem. 3Kaim A., M jak Manifa. Relacja z Trójmiasta i kilka refleksji, http://www.feminoteka.pl/readarticle.php?article_id=287 (1.02.2008).
4Społeczeństwo obywatelskie w Polsce – historia, ngo.pl, http://badania.ngo.pl/x/168572;jsessionid=C9131754EBEBBC3B9EE1C184E9D26AC9 (1.02.2008).
5Król M., Na stronie – Cogito ergo sumuję, „Wprost” 42/2003 (1090), 19.10.2003.
6Smoleński P., Kobiety robią wiec, „Gazeta Wyborcza”, 29.11.2005.
7Matuszak-Wendołowska M., Feminizm po polsku, „Marie Claire”, 1.04.2005.
8Spurek S., Manifa AD 2005, czyli o dyskryminacji przy okazji, http://free.art.pl/artmix/10_2005_spu_mani.html (1.02.2008). 9Danielewski M., Feministki do polityki, „Gazeta Wyborcza”, 7.03.2005.
10Snochowska-Gonzales C., Zdrojewska A., Ziółkowska A., Feminizm jest polityczny, „Gazeta Wyborcza”, 22.03.2005. 11Kowalczyk I., Krajobraz po wyborach, „Zadra” 4(25)/2005.
12http://pl.wikipedia.org/wiki/Feminizm_w_Polsce (1.02.2008).
13Środa M., Indywidualizm i jego krytycy, Warszawa 2003, s. 344.
14Eco U., Komizm, „wolność”, karnawał, „Konteksty” 3/4, 2002.
15http://kobieta.gazeta.pl/wysokie-obcasy/1,53668,4394086.html. 16Opinia prof. dr hab. Ludwiki Sadowskiej z I Katedry Akademii Medycznej we Wrocławiu, zamieszczona w artykule Demonstracje feministek, „Nasz Dziennik”, 6.03.2006.
17Kołodziejczyk M., Rychły zgon patriarchatu, op.cit.

Artykuł pochodzi z czasopisma „Czas Kultury” nr 1/2008.


Agnieszka Weseli – historyczka życia seksualnego (tematy: prostytucja, wychowanie seksualne, dom publiczny i homoseksualiści w KL Auschwitz, obecność lesbijek i osób transseksualnych/transgenderowych w społeczeństwie i kulturze Polski, seksualność lesbijska), studiuje psychologię zorientowaną na proces, aktywna społeczno-kulturalnie, m.in. tworzy centrę UFA w Warszawie (www.u-f-a.pl), e-mail: nie.mam.maila[at]gmail.com.