Nasza strona internetowa używa plików cookie (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych. Każdy ma możliwość wyłączenia plików cookie w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.

Fo:pa - Piotr Cielecki, O BOGACH, LUSTRACH I WIELKIEJ OBIETNICY, CZYLI KU WSPÓŁCZESNEMU ANTROPOCENTRYZMOWI

Z Katalog.Czasopism.pl

Wersja Korda (dyskusja | edycje) z dnia 10:34, 30 mar 2009

(różn.) ← poprzednia wersja | przejdź do aktualnej wersji (różn.) | następna wersja → (różn.)

Kategoria: Przedruki
Publikacja za zgodą autora i redakcji.



Don't knock masturbation; it's sex with someone I love

Woody Allen

Jeśli uważnie przyjrzeć się perypetiom mitologicznego Narcyza, mogą się one wydać nadzwyczaj komiczne pod warunkiem, że śmieszy nas czarny humor burtonowskich filmów i groteskowy sarkazm rodem ze skeczy Monty Pythona. W historię Narcyza zamieszane są cztery postacie: Hera, Zeus, Echo i tytułowy bohater, syn nimfy Liriope. Jak wiadomo, król bogów, znany ze swej słabości tak do boskich, jak i do ziemskich kobiet, wyprawiał się na miłosne podboje, zawstydzając swą prawowitą małżonkę i godząc w jej królewską godność. Zapalczywa Hera uważnie obserwowała poczynania niewiernego męża, bez skrupułów rozprawiając się ze swoimi rywalkami. Gdy na drodze stanęła jej Echo, utrudniając śledzenie Zeusa, rozgniewana królowa potraktowała nimfę surowo, odbierając jej niemal całkowicie głos. Od tej pory mogła powtarzać jedynie cudze słowa. Zdruzgotana, rozpaczliwie poszukiwała akceptacji, i pech albo, jeśli kto woli, nieubłagane antyczne fatum chciało, że zwróciła się po nią do najpiękniejszego z ziemskich młodzieńców. Rozmiłowany w łowach Narcyz odtrącił nimfę, która ze zgryzoty ukryła się wśród niedostępnych, górskich wąwozów, a po jakimś czasie całkowicie zniknęła, pozostawiając po sobie tylko głos powtarzający dźwięki wydawane przez inne istoty. Samego Narcyza również spotkał tragiczny los. Za zabójstwo zakochanego w nim Amejniosa, został ukarany przez Artemidę miłością do własnego odbicia. Gdy raz nachylił się nad górską sadzawką i w gładkiej tafli wody ujrzał samego siebie, nie potrafił już oderwać wzroku od tej cudownej twarzy. Ponieważ jednak odbicie pozostawało obojętne na jego westchnienia, tak samo jak on na zaloty nimfy i Amejniosa, zrozpaczony młodzieniec odebrał sobie życie, a głos Echo jeszcze długo powtarzał jego ostatnie słowa: „O chłopcze mój, nadaremnie kochany!”1.


Mamy więc do czynienia z krwawą historią, której fabuła rozpięta jest między kilkoma romansami, bezkrytycznym zapatrzeniem w ukochaną osobę i nieodwzajemnioną miłością. Pora wprowadzić obiecane elementy groteski i sarkazmu oraz niewspomnianego wcześniej bohatera opowieści, który, choć nie explicite, występuje we wszystkich niemal jej wątkach. Wprowadźmy lustro.


Specyfika historii Narcyza polega między innymi na tym, że pomimo faktu, iż w mitologii zajmuje ona niewielkie, mikroskopijne wręcz miejsce, to jej fabuła jest niezwykle przewrotnie skonstruowana. Król bogów, gromowładny, nieprzejednany i srogi pan Olimpu prowadził dość swobodne i urozmaicone życie towarzyskie i nie przebierał w środkach, próbując urozmaicić je jeszcze bardziej. Dostojny Zeus nie wahał się przyjąć postaci mlecznobiałego byka, by porwać Europę, łabędzia, by uwieść Ledę, spartańską księżniczkę, czy złotego deszczu, by przeniknąć do zamkniętych komnat argolidzkiej królewny Danae. Nie cofnął się nawet przed przyjęciem postaci Amfitriona, męża Alkmeny, by pod jego postacią spłodzić legendarnego Heraklesa. Król bogów utrzymujący, że jest w stanie samodzielnie przeciwstawić się potędze całego Olimpu, dla potwierdzenia i podbudowania swej mocy i męskości, przemierzał niebo i ziemię w poszukiwaniu kobiet, w których mógłby się „przejrzeć” i zobaczyć siebie takim, jakim chciał się widzieć. Upodabnia to Zeusa do Don Juana, jednego z tych bohaterów światowej literatury, których Camus przedstawia jako najdoskonalszych wyrazicieli idei absurdu. Autor Człowieka zbuntowanego z rozmysłem wystrzega się przedstawiania Don Juana jako błędnego tułacza, poszukującego spełnienia w wielkim uczuciu („Śmieszne jest przedstawiać go jako postać natchnioną w poszukiwaniu pełnej miłości”2). Istnieje on tylko wtedy, kiedy kocha, jeśli tego hipostazującego określenia wolno nam użyć do opisania chaosu uczuć, fluktuujących w Don Juanie, który przegląda się i odnajduje w twarzach kolejnych kochanek, nie chce kolekcjonować kobiet, po prostu „ich liczba pozwala mu wyczerpać wszystkie szanse życia […], biegnie od twarzy do twarzy – płomiennej, zachwyconej – gromadzi je i spopiela”3. Lustrem Zeusa jest więc oddanie, zachwyt i miłość, jakimi darzą go kobiety. Dla przeglądania się w nim jest w stanie zaryzykować wiele, nawet bezpieczeństwo i życie swoich kochanek, ściągając na nie gniew zawistnej Hery, czy też ukazując się ziemiankom w swej prawdziwej, boskiej postaci, jak miało to miejsce w przypadku nieszczęsnej Semele, matki Dionizosa.


Jeśli chodzi o lustro Hery, to były nim pozycja, jaką zajmowała w panteonie jako królowa, oraz rola żony, której obowiązki starała się spełniać. Jako uosobienie cnót małżeńskich, patronka macierzyństwa i rodziny nie tolerowała rozwiązłego zachowania swego męża. Obsesja na punkcie uwłaczającej jej niewierności była tak olbrzymia, że większość mitów, w których pojawia się królowa, traktuje o jej sporach i zatargach z kochankami i potomstwem Zeusa z nieprawego łoża. Złość bogini nie ominęła również Echo, usiłującej pokrzyżować jej plany. Skazana na bezsensowne powtarzanie cudzych słów i pozbawiona możliwości manifestacji własnej indywidualności, nimfa zwróciła się do pięknego Narcyza, pragnąc przejrzeć się w odwzajemnionym przez młodzieńca uczuciu. Zamiast przejrzystego lustra miłości i akceptacji, natrafiła jednak na mrok obojętności i to ostatecznie ją złamało. Ukryła się wśród niedostępnych gór, choć nigdy nie znienawidziła Narcyza. Była przy nim, gdy popełniał samobójstwo, ale nawet wtedy nie mogła zrobić nic więcej, niż bezwiednie powtarzać jego ostatnie, smutne słowa. W przypadku Narcyza wreszcie metafora jest bodaj najwyraźniejsza, oto samotna piękność umiera z własnej ręki, nie mogąc posiąść samej siebie.


Przewrotność tej historii polega na tym, że nawet przy pobieżnej analizie dostrzegamy pewne podobieństwa między jej bohaterami, wykazującymi wyraźne, narcystyczne skłonności. Co więcej, jeśli trzymać się współczesnych ustaleń z zakresu psychoanalizy i systemu diagnozy nozologicznej Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego [DSM-IV], każda z postaci tej historii reprezentuje specyficzną odmianę narcyzmu. Zeus i Hera to postacie owładnięte obsesją własnego wizerunku i poczuciem wyższości. Dla manifestacji swej potęgi, niezależności i mocy gotowe są posunąć się do najśmielszych i najstraszniejszych zarazem czynów, a wszelkie formy sprzeciwu godzące w ich autorytet traktują jako bezczelny atak na własną suwerenność. Echo to klasyczny niemal przykład wycofanej osobowości narcystycznej. Pozbawiona głosu i pewności siebie nimfa błąka się po lasach, poszukując akceptacji ze strony innych osób. Niezdolna do ekspresji swej indywidualności, umie powtarzać tylko to, co usłyszała od innych, a każde słowo krytyki, zwłaszcza od osoby bliskiej jej sercu, sprawić może, że ucieknie do swej samotni, a w końcu zniknie całkowicie. Narcyz wreszcie to autofetyszysta rozkochany w swoim odbiciu, któremu największą przyjemność sprawia obcowanie z samym sobą, do tego stopnia, że całkowicie zatracił potrzebę przebywania z innymi osobami. W tym krótkim micie mamy więc do czynienia z niemal kompletnym zestawem osobowości narcystycznych, których losy splotły się, dając początek wydarzeniom znajdującym swe zwieńczenie w dramatycznej i krwawej scenie.


Należy oczywiście pamiętać, że wątki narcystyczne odnajdujemy również w wielu innych miejscach, chociażby u podstaw niezliczonych mitów, legend i historii. Wystarczy wspomnieć sumeryjską opowieść o stworzeniu ludzi przez Enkiego i Boginię Matkę, w której bogowie tworzą człowieka jako swego sługę, mającego zaspokoić ich boską próżność niewolniczą pracą i gorliwymi, pełnymi uwielbienia modlitwami. Można odwołać się do biblijnej historii o wieży Babel, wznoszonej przez ludzi owładniętych pragnieniem sięgnięcia niebios, orfickich i pitagorejskich koncepcji dotyczących człowieka jako mikrokosmosu, którego proporcje odzwierciedlać miały zależności między gwiazdami i planetami, czy do religijnego i filozoficznego antropocentryzmu średniowiecznej Europy, umieszczających człowieka w centrum wszechrzeczy i głoszących, że cały wszechświat stworzony został wyłącznie z miłości Boga do ludzi.


W tradycji chrześcijańskiej, w przeciwieństwie do przedfilozoficznej tradycji helleńskiej, narcyzm kojarzył się zazwyczaj źle. Powszechnie znane jest powiedzenie, że pycha czy też próżność jest ulubionych grzechem szatana. Nawet jeśli jako rasa, mieli ludzie o sobie dość wysokie mniemanie – a pogląd o człowieku przedstawianym jako najdoskonalsze boskie stworzenie zdaje się to potwierdzać – to indywidualne manifestacje egocentryzmu i samouwielbienia były zazwyczaj źle widziane. Jak sądzę, głównie dlatego, że pojawienie się narcystycznej osobowości zwykle zwiastowało chaos i kłopoty, w przeciwieństwie do błogiego spokoju rutynowej i przewidywalnej ascezy. Na pojawienie się pierwszego w historii wszechświata narcyza nie trzeba było bowiem długo czekać4. Lucyfer, najpotężniejszy z aniołów, jak przekonuje Biblia był „odbiciem doskonałości, pełen mądrości i niezrównanie piękny”5. Będąc pierwszą stworzoną przez Boga istotą, stanął przed prostym wyborem. Z jednej strony miał Stwórcę i ogrom jego dzieła rozpościerający się ku krańcom wszechświata. Z drugiej strony miał lustro. A w lustrze to, co kochał najbardziej, to, co sprawiło, że gotów był przeciwstawić się Wszechmocnemu, zbuntować trzecią część niebieskich zastępów i skazać się na życie wiecznego wygnańca, boskiego przeciwnika, pogardzanego szatana. To właśnie butne non serviam wykrzyczane przez Lucyfera stawia go w wizji Miltona moralnie ponad Stwórcą, a zarazem wyznacza mu niechlubne miejsce w zhierarchizowanym i raz na zawsze wyznaczonym porządku boskiego dzieła. Jeśli chcielibyśmy przywołać jakieś ideały, parenetyczne, biblijne wzorce mogące przyświecać prawowitemu chrześcijaninowi, to, w moim przekonaniu, powinniśmy odnieść się przede wszystkim do Abrahama, Hioba i archanioła Michała. Bezwzględne posłuszeństwo (ofiarowanie przez Abrahama jedynego, upragnionego syna, Izaaka, na górze Moria), bezgraniczna pokora w obliczu bezsensownego i niezawinionego cierpienia (postawa Hioba, znoszącego cierpliwie kolejne, okrutne boskie igraszki) i niezachwiana wiara w boską moc i potęgę ze strony archanioła Michała (spontaniczne Mika'el6 wykrzyczane w twarz Lucyferowi i jego zastępom potępionych) są rudymentami przykładnej postawy praworządnego chrześcijanina. Zuchwała postawa zapatrzonego w siebie narcyza nie mieści się w ciasnych ramach boskiego rygoru („…wnętrze twoje napełniło się uciskiem i zgrzeszyłeś, wobec czego zrzuciłem cię z góry Bożej i jako cherub opiekun zniknąłeś spośród błyszczących kamieni. Serce twoje stało się wyniosłe z powodu twej piękności, zanikła twoja przezorność z powodu twego blasku”7). Dlatego też Lucyfer, nazwany przeciwnikiem i ojcem grzechu, został potępiony i wyrzucony z Edenu, a bramy raju zatrzasnęły się za nim, podobnie jak zatrzaskiwały się przez kolejne wieki przed wszystkimi, którzy bardziej niż Boga wielbili to, co ukazywały im ich lustra.


Były jednak czas i miejsce, w których o narcyzach miano zdecydowanie lepsze zdanie. Jak już zaznaczyłem, podejście do narcystycznych zachowań kształtowało się w przedfilozoficznej Grecji zgoła odmiennie niźli w średniowiecznej Europie. Świadczy o tym chociażby graniczący z czcią podziw, jakim mieszkańcy Hellady otaczali herosów, tych, którzy wbrew rozsądkowi, przekonani o ogromie swej mocy, występowali przeciw niemożliwym do zerwania niciom potężnej Ananke, oplatającym – jak uważał Parmenides – cały byt. Wystarczy przyjrzeć się Syzyfowi wyciągającemu rękę po zapewniającą nieśmiertelność boską ambrozję, aroganckiemu Achillesowi szturmującemu bramy Troi na czele walecznych Myrmidonów, mężnemu Leonidasowi oczekującemu w cieniu Termopil wraz z trzystoma Spartanami na nadejście armii perskiej, Marsjaszowi, czekającemu na Apollona, czy Tezeuszowi, przemykającemu ostrożnie korytarzami labiryntu Minotaura, by dostrzec ową fundamentalną niezgodę na nieuniknioną konieczność i głęboką wiarę w to, że człowiek jest w stanie przeciwstawić się wyrokom ślepej bogini konieczności. Nawet starożytni bogowie, którzy nie pałali do ludzi zbytnią sympatią, gotowi byli wybaczyć wiele śmiałkowi, który swymi zuchwałymi czynami zaskarbił sobie ich uznanie. Wartym uwagi jest fakt, że bogowie greccy nie narzucali żadnych przykazań. Nie mogli tego robić, ponieważ sami dopuścili się wszelkich możliwych czynów. Będące się w obiegu uniwersalne sentencje, choć niejednokrotnie podobne pod pewnymi względami do chrześcijańskich przykazań, miały zupełnie odmienne znaczenie. O ile te ostatnie były nakazami wydanymi ludziom przez Boga, o tyle pierwsze miały chronić ludzi przed nieokiełznaniem mieszkańców Olimpu. „Sprawne kontrolowanie siebie, wytrwałość, przenikliwy wzrok, wybór czystych środków dla osiągnięcia celów – wszystko to odrywało umysł od obcych mocy, dawało złudzenie, że można się nimi posłużyć, że to nie one posługują się nami”8. Grecy bali się chaotycznej energii przesycającej owe moce, ale też wiedzieli, że tylko one mogą wydobyć ludzkie życie z monotonnej, świeckiej codzienności; dlatego też oddawali im cześć. Grecka mitologia zawiera przeto pierwszą rozsądną i dającą się utrzymać teodyceą, tłumaczącą całe zło i cierpienie wpisane w świat ludzi tym, że w równym stopniu były one obecne wśród mieszkańców Olimpu. Bogowie knuli przeciw sobie, zawiązywali spiski, zwalczali się nawzajem, „gotowi byli pochwalać niesprawiedliwy czyn swego ulubieńca, jak też potępiać sprawiedliwy czyn kogoś, kto był im nienawistny”9. I wszyscy, niemal bez wyjątku, zapatrzeni byli w siebie.


Ponieważ sporo mówi się tu o bogach i ich narcystycznym charakterze, to warto zauważyć, że już sama forma, w jakiej pojawiali się oni w historii ludzkości, świadczy o mocno egocentrycznym usposobieniu tych, którzy powołali ich do istnienia. Podobnie jak Ksenofanes, twierdzący, że ludzie stworzyli bogów na swe podobieństwo10, tak też Feuerbach zauważył, że Bóg to nic innego, jak marzenie o doskonałym i wolnym człowieku, nieskrępowanej i pozbawionej wszelkich granic osobowości. Ponieważ w doczesnym życiu na człowieka zawsze nakładane są jakieś ograniczenia, czy to naturalne, czy kulturowe, ludzie stworzyli utopijną ideę doskonale wolnej istoty i umieścili ją w zaświatach, które następnie wyznaczyli jako cel swej ziemskiej wędrówki. Bezosobowe i niezrozumiałe dla pierwotnych kultur siły natury stosunkowo szybko nabrały wyraźnych, rozpoznawalnych i swojskich rysów i umieszczone zostały w panteonie jako władcy i strażnicy świata. Co więcej, nie mogąc znieść strachu przed całkowitym zniknięciem i „zmarnowaniem” swego niepowtarzalnego istnienia, człowiek stworzył mit duszy, powołał do istnienia niezliczone zaświaty, krainy zmarłych, kręgi samsary itp. Nie zawahał się nawet podać w wątpliwość istnienia świata, w którym delikatne ludzkie ciało skazane jest na zniszczenie. Dualistyczna koncepcja Platona wprowadzająca nieprzekraczalną granicę pomiędzy physis i psyche i oddzielająca prawdziwy, inteligibilny świat idei od teatru cieni i złudzeń, została zaadoptowana na grunt chrześcijaństwa, owocując doktryną opierającą się na fundamentalnym podziale na to, co cielesne, doczesne i przemijające, oraz na to, co boskie, wieczne i zakryte. Świat doczesny, jedyna rzeczywistość starożytnych greków, w chrześcijaństwie został zbrukany, osądzony i zdegradowany do rangi tymczasowej przystani, miejsca próby i sprawdzianu, mającego przygotować ludzi do „prawdziwego” życia w zaświatach. A wszystko to, by uchronić od całkowitego zniknięcia zatrwożone pustką ludzkie istnienie.


Podszedłem do tematu narcyzmu, starając się nakreślić go możliwie szeroko i ogólnie z dwóch powodów. Po pierwsze, zależało mi na ukazaniu narcystycznego podglebia osobowości postaci, które – niezależnie od tego, czy są historyczne, czy mityczne – większość ludzi gotowa byłaby uznać za wielkie, charyzmatyczne czy też imponujące pod pewnymi względami. Po drugie dlatego, iż, w moim przekonaniu, warto przyjrzeć się narcyzmowi jako fenomenowi socjologicznemu. Mam tu na myśli zjawisko polegające na tym, że samouwielbienie nie dotyczy już pojedynczej osoby, ale całych grup czy klas społecznych. Jeśli chodzi o wspomniane „wielkie postacie”, to wiele z nich, niezależnie od tego, czy zapisały one swe imiona w księdze historii złotymi, czy też krwawymi zgłoskami, wykazywało wyraźne egocentryczne inklinacje. Wystarczy, jak sądzę, przywołać postać Nerona podpalającego stolicę imperium w poszukiwaniu natchnienia, Ludwika XIV i jego słynne stwierdzenie: „państwo to ja”, Jamesa Joyce’a tytułującego siebie „największym maszynistą świata”, Alberta Einsteina twierdzącego, że nikt prócz niego nie jest w stanie zrozumień implikacji teorii względności, czy Salvadora Dalego, z rozbrajającą szczerością przyznającego, że „już w latach młodzieńczych wpadł w bardzo brzydki nałóg mówienia sobie, że wszystko mu wolno, i to jedynie z tej racji, że nazywa się Salvador Dali”11. Ten ostatni zresztą przy innej okazji wspomniał o gnębiących go rozterkach, pod którymi bez żadnych zastrzeżeń mógłby podpisać się również mitologiczny Narcyz („Chcę być wyłącznie Salvadorem Dalim. Jednak w miarę jak przybliżam się do niego, Salvador Dali oddala się ode mnie”12). Okazuje się więc, że narcystyczne, egocentryczne czy po prostu egoistyczne komponenty osobowości nie tylko nie muszą z konieczności implikować popadnięcia w nihilizm, bierne otępienie i nostalgiczną bezczynność, ale mogą działać mobilizująco i motywować osobę z narcystycznym charakterem do odnoszenia kolejnych sukcesów. Co więcej, należałoby, jak sądzę, zastanowić się nad tym, czy narcyzm nie stanowi aby głównego komponentu osobowości człowieka, tłumionego jedynie i pacyfikowanego przez zinterioryzowane regulacje, zakazy i prawa obowiązujące w danych grupach, społeczeństwach czy kulturach.


Wizję egoizmu postrzeganego jako immanentną zasadę człowieczeństwa i rudymentarny popęd kierujący działaniami człowieka wyswobodzonego spod jurysdykcji wszelkich form mniej lub bardziej zinstytucjonalizowanego przymusu nakreślił w swym dziele Max Stirner. W filozofii niemieckiego myśliciela jednostkę obchodzi tylko ona sama, a jej bunt jest buntem indywiduum przeciw wszelkiemu ogółowi, społeczeństwu, państwu, bogu itp. Dlatego Stirnerowski egoista nie przywdziewa barw rewolucyjnych, nie zamierza przewartościowywać sytemu obowiązujących wartości, budować nowego ładu na zgliszczach obalonych systemów, nie interesuje go żaden nowy porządek. Można powiedzieć, że jego bunt jest alergiczną reakcją na opresyjność rzeczywistości, a nie metodycznym działaniem, mającym na celu zmianę charakteru polityki, społeczeństwa czy świata („Gdzie świat wchodzi Mi w drogę – a wchodzi Mi wszędzie – tam go pożeram, by zaspokoić głód mego egoizmu”13). „Nie mam prawa wyłącznie do tego, do czego brak Mi odwagi”14, mówi Stirner, a dzieje Jedynego są właśnie ciągłym rozszerzaniem granicy jego władzy i nieustannym narzucaniem swego prawa tym, którzy nie znajdują w sobie wystarczająco dużo mocy, by się mu przeciwstawić. Prawo jako idea bowiem, zauważa Stirner, jest pierwotnie pragnieniem jednostki marzącej o poszerzeniu zakresu swej władzy. Tymczasem ludzie podporządkowując się zinstytucjonalizowanemu prawu, przynajmniej częściowo stracili nad nim kontrolę. Pozwolili wynieść na piedestał ogólny, normatywny system, zapominając, że w rzeczywistości sami są jego autorami. Społeczeństwo przestało panować nad pojęciem prawa i w konsekwencji stało się jego niewolnikiem. Dla Stirnerowskiego Jedynego, skrajnie narcystycznej i egocentrycznej postaci, będącej uosobieniem pradawnego Lucyfera kroczącego dumnie przez świat i wpatrującego się nieustannie w lustro, instancje takie jak prawo, państwo, społeczeństwo czy religia są jedynie ordynarnymi kpinami bądź, jeśli stają się nadmiernie opresyjne, bezwstydnymi próbami ograniczenia jego suwerenności, dla której nieskrępowanie jest najwyższą i nieusuwalną wartością. Ale dość już zostało powiedziane o egocentrycznych indywidualistach, wprowadzających chaos w uporządkowaną i nudną rzeczywistość. Fakt, że ludzie przepadają za takimi postaciami (wystarczy przywołać emocje, jakie wywoływali Woland Bułhakowa, Bonhart Sapkowskiego, John Wilmot z Rozpustnika czy grany przez Heatha Ledgera Joker, niemal całkowicie dominujący postać Batmana w Mrocznym Rycerzu) zdaje się potwierdzać, obok mnóstwa innych argumentów, że potężne narcystyczne osobowości święcące tryumfy, budzą w nas pragnienie sięgnięcia po owoce, które w usystematyzowanym i „cywilizowanym” świecie znajdują się w rejestrze smakołyków zakazanych. Chciałbym natomiast przyjrzeć się na koniec innemu, nie-indywidualistycznemu obliczu narcyzmu, narcyzmowi stadnemu.


Od połowy XVII wieku wraz z postępującą industrializacją społeczeństw, rozkwitem wielkich miast i galopującym rozwojem technologii gruntowało się w naszych umysłach przekonanie, iż jako ludzkość „znaleźliśmy się na drodze wiodącej do nieograniczonej produkcji, a co za tym idzie, nieograniczonej konsumpcji, że technika czyni nas wszechmocnymi, a nauka – wszechwiedzącymi”15. Choć nie mówi się o tym zupełnie otwarcie, a kolejne odkrycia w dziedzinie kosmologii ukazują nam wszechświat w zastraszająco rosnącej skali, w której wszelkie formy ludzkiej aktywności zdają się znaczyć tyle, co wysiłek mrówki porwanej przez tornado, to w mikroskopijnej skali naszych wysoko rozwiniętych społeczności powróciliśmy do wypróbowanego już modelu antropocentrycznego, wprowadziwszy doń, rzecz jasna, uprzednio kilka innowacji. Erich Fromm, jeden z najbystrzejszych obserwatorów przemian, jakie na przestrzeni dwudziestego wieku zachodziły w europejskich społeczeństwach, zauważył, że zachłyśnięci tempem postępu ludzie „doświadczyli nowego znaczenia wolności. Oto stali się panami swoich żywotów […], każdy, wyzwolony z okowów, mógł robić to, co chciał. Jeśli nawet prawdziwe było to jedynie dla wyższych i średnich klas, to ich zdobycze miały doprowadzić pozostałych do przekonania, iż ostatecznie nowa wolność może stać się udziałem wszystkich członków społeczeństwa”16. I choć Fromm ostatecznie uznał, że wielka obietnica złożona przez rządy prężnie rozwijających się państw ich obywatelom nie została dotrzymana, to zdawać się może, że nadmiernie pospieszył się z tym apodyktycznym wyrokiem. Obietnica składana jest nadal, a wachlarz proponowanych gadżetów i swobód nie był jeszcze nigdy tak szeroki. I również dziś, niemal trzydzieści lat po śmierci Fromma, bardziej nawet niż za jego życia aktualne wydają się jego słowa: „triada nieograniczonej produkcji, absolutnej wolności i nieskrępowanego szczęścia utworzyła jądro nowej religii – postępu, a współczesne Ziemskie Państwo Postępu [ma] zastąpić Państwo Boże”17. Antropocentryzm ponownie samozwańczym gestem wyciąga rękę po koronę.


Wraz ze wzrostem ilości dostępnych dóbr i świadczonych usług, podniesieniem poziomu bezpieczeństwa i wszelakich wygód, wzrosło też zadowolenie obywateli bogatych państw. Zdaję sobie oczywiście sprawę z uproszczeń, jakich się dopuszczam, ale wiem również, że dla uwyraźnienia pewnych tendencji zarysowujących się na powierzchni współczesnych społeczeństw potrzeba nakreślenia nieco uogólnionego planu. Przeciętny obywatel bezpiecznego i dobrze rozwijającego się państwa wie, że gdzieś na świecie prowadzone są wojny, że gdzieś umierają z głodu ludzie, zdarzają są zamachy terrorystyczne, karczowane są lasy i mordowani ich autochtoniczni mieszkańcy. Dopóki jednak na dworcu kolejowym w jego mieście nie wybuchnie bomba, owo „gdzieś” jest dlań równie odległe jak drugi koniec galaktyki. I nie dlatego, że jest zły, lecz dlatego, że jest mu dobrze ze sobą, że jest bezpieczny i że jego życie daje mu wystarczająco wiele satysfakcji, by nie musiał interesować się czymkolwiek poza nim. Niezależnie od wszystkich spadających na ludzkość tragedii, faktem pozostaje to, że na świecie istnieje spora, stale powiększająca się grupa ludzi zadowolonych ze swojego życia. Istnieje też o wiele liczniejsza grupa ludzi, wytrwale dążących do szczęścia i odsuwających od siebie wszystko, co może zamazać czy też przyćmić ów jasny obraz utopii, który postawili sobie jako ostateczny cel swych wysiłków. Mam tu na myśli głównie młode pokolenia ludzi, którzy dorastając w globalizującym się szybko świecie, nauczyli się odsuwać na dalszy plan rozterki związane z historią, narodowością, pochodzeniem, rasą itd., jednym słowem, z większością kwestii określających – przynajmniej częściowo – jeszcze kilka pokoleń wcześniej charakter, osobowość i zainteresowania człowieka w ich wieku. W świecie bogatych społeczeństw, w którym wielkie tragedie, wojny i masakry ludności pojawiają się tylko na szpaltach ilustrowanych magazynów, w świecie, który za pomocą ekspansywnej reklamy generuje ludzkie potrzeby i jednocześnie ochoczo zaspokaja je nieprzebranym spektrum oferowanych gadżetów, powstał nowy model narcyza. Jest nim człowiek zadowolony z siebie, ze swej pozycji, miejsca zajmowanego na ziemi i w pracy, którą wykonuje. Lustrem owego narcyza zaś są pieniądze. Ale nie jest to już zwykłe lustro, jedno z tych, które, jak miało to miejsce w przypadku mitologicznego Narcyza, pokazuje nam jedynie nas samych patrzących na siebie. Jest ono nawet doskonalsze od tego, które wisiało na ścianie w komnacie złej królowej z Królewny Śnieżki. Jest to bowiem czarodziejskie lustro, lustro, które potrafi spełniać życzenia i zawsze pokazuje nas takimi, jakimi chcemy się widzieć. Przeglądający się w nim człowiek może bowiem zmienić niemal każdy fragment otaczającej go rzeczywistości, łącznie z samym sobą. Jeśli nie jest zadowolony ze swego wyglądu, rzesza chirurgów plastycznych gotowa jest zaradzić tej niedogodności, jeśli nie pasuje mu klimat czy też najbliższe sąsiedztwo, może przeprowadzić się do innej dzielnicy albo, jeśli przyjdzie mu na to ochota, na drugą półkulę, a jeśli zaczną doskwierać mu wyrzuty sumienia wywoływane, na przykład, egoistycznym sposobem odnoszenia się do bliźnich, w każdej chwili może ufundować wielką paczkę z rozmaitymi darami i przesłać ją za pośrednictwem dowolnej charytatywnej organizacji w jedno z tych miejsc na krańcu świata, o których wspomina się w kolorowych magazynach. Istnieje, rzecz jasna, kilka rzeczy, na które pieniądze współczesnego narcyza nie mają większego wpływu, jak, na przykład: pijani kierowcy, meteoryty, trzęsienia ziemi, choroby cywilizacyjne itp. Spektrum niekontrolowanych czy też niedających się przynajmniej prognozować okoliczności kurczy się jednak z każdym kolejnym naukowym odkryciem, każdą technologiczną rewolucją i każdym postępem w medycynie. Na naszych oczach dokonuje się przekroczenie tego, co popchnęło nieszczęsnego Narcyza do samobójstwa, co odwiecznie zmuszało ludzi do tworzenia bogów i umieszczania ich w niedostępnych zaświatach. Patrząc w nasze czarodziejskie lustra, widzimy siebie takimi, jakimi chcemy być, dostajemy siebie w takiej formie, na jakiej najbardziej nam zależy i stając się coraz doskonalszymi projektami własnego autorstwa, pogardzamy bogami, którzy niegdyś stanowili nasze protezy w drodze do samorealizacji i spełnienia. Nie spoglądamy już tęsknie ku niepewnym i tajemniczym zaświatom, bo oto otrzymaliśmy możliwość samodzielnego stworzenia Edenu tu i teraz. Bliskość i namacalność raju, który, choć na kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, sami możemy sobie zbudować sprawiają, że gotowi jesteśmy porzucić dla nich enigmatyczną wizję wiecznej szczęśliwości czekającej na nas gdzieś w nieprzeniknionych mrokach życia po śmierci. Wydaje się więc, iż współcześnie narcyzm polega nie tyle na uwielbieniu siebie takim, jakim się jest, lecz na systematycznym dążeniu do przepoczwarzenia się w istotę z naszych marzeń, którą bezgranicznie kochamy. Problem polega jednak na tym, że w świecie intensywnej indoktrynacji przeprowadzanej przez wszelkie środki masowego przekazu, media, reklamę forsującą określony styl życia itp., trudno stwierdzić, na ile istota ta jest naszym własnym marzeniem, a na ile pospolitym produktem, sztucznie stworzonym przez wielkie korporacje, produktem, który w świadomości milionów ludzi urósł do rangi parenetycznego wzorca, synonimu spełnienia i wszelkiej szczęśliwości. Dzień po dniu przekonuje się bowiem ludzi o tym, że bycie sobą nie jest najciekawszym pomysłem w świecie, w którym każdy może stać się kim tylko zechce i to bez konieczności odwoływania się do bogów, zaświatów, religii, kolejnych inkarnacji i wszelkich innych czasochłonnych i niepewnych procesów oraz instancji. Ów nowy prąd, antropo-gadżetocentryzm błyskawicznie stał się wielką, dominującą religią naszej planety, skupiającą więcej wyznawców, niż jakikolwiek inny monoteistyczny czy politeistyczny system w historii. Nie posiada on bowiem żadnych dogmatów, sakramentów czy kręgów wtajemniczenia, a jedynie jedno proste przykazanie: wystarczy dużo pieniędzy i trochę cierpliwości, a nasze lustra pokażą dokładnie to, co chcemy w nich zobaczyć. Tak nam przynajmniej obiecano.