Autoportret - Łukasz Galusek, CMENTARZ NIE TAKI ZNÓW STRASZNY
Z Katalog.Czasopism.pl
Kategoria: Przedruki
Publikacja za zgodą autora i redakcji.
Jest takie miejsce, gdzie śmierć wydaje się oswojona. To wioska Săpânţa leżąca na brzegu Cisy w rumuńskim Maramureszu. Znajdujący się na północnym zachodzie kraju, tuż przy granicy z Ukrainą, Maramuresz jest jedną z największych kotlin karpackich i nawet dziś stanowi swoistą enklawę, odizolowaną od reszty Rumunii, dostępną jedynie po pokonaniu przełęczy. Górski pierścień przełamuje tylko Cisa, rwącym nurtem wydostając się na zachód.
Oddalenie i izolacja sprawiły, że codzienność zachowała tu tradycyjny, niemalże odwieczny rytm. Marmaroskie wioski, do niedawna w całości drewniane, z niebotycznymi wieżami drewnianych grekokatolickich cerkwi, uchodzą za doskonałe wcielenie „cywilizacji drewna”, ostoję żywej kultury ludowej i rezerwuar wszystkiego, co w Karpatach specyficznie rumuńskie.
Săpânţa jest jedną z takich wsi, ale posiada ona coś jeszcze. Tutejszy Cimitirul Vesel, czyli Wesoły Cmentarz, jest dziś jedną z największych atrakcji Rumunii, obowiązkowo wzmiankowaną w przewodnikowych rubrykach Must see. To prawda, że turystyka odkryła i rozsławiła to miejsce; można nawet zaryzykować porównanie do Lévi-Straussowskiego smutku tropików – to taki środkowoeuropejski przypadek, w którym rynek turystyczny uprzedza namysł etnografów i antropologów, dyktując własną, spłaszczoną interpretację zjawisk. „Świat na opak”, gdzie śmierć traktowana jest „na wesoło”, doskonale bowiem wpisuje się w strategię obliczoną na konsumowanie kolejnych osobliwości. Czy marmaroski cmentarz zdoła oprzeć się tej presji, zachować coś z autentyczności w sytuacji na tyle już niedorzecznej, że hrabia Drakula, wymyślony gdzieś na dalekim Zachodzie, stanowi dziś najsilniejszą „markę” i „produkt” promujący Rumunię? Wesoły Cmentarz jest pod tym względem nie mniej atrakcyjny, a przecież to dzieło prawdziwie niezwykłe, na swój sposób wielkie. Taka refleksja nieodparcie towarzyszy nam w tym miejscu, gdzie sami jesteśmy przybyszami, turystami właśnie, wiedzionymi przewodnikową zachętą. Mimo to zaryzykuję twierdzenie, że tajemnica cmentarza, nieco wbrew nazwie, tkwi w czymś zupełnie innym.
Na Wesołym Cmentarzu, zamiast zwykle widniejących na nagrobkach przedstawień świętych i symboli wiary, pojawiają się sceny z życia samych zmarłych. Ich autorem był Ioan Stan Pătraş, miejscowy cieśla. Pierwszą z nich wyrzeźbił w 1935 roku dla sąsiada, który utonął w Cisie, jednak nie był to jeszcze taki nagrobek, jakie dziś wypełniają cmentarz. Dopiero po kilku latach Pătraş dodał obrazek i wierszyk; odtąd epitafia dla swoich zmarłych zamawiała już u niego każda sapyncka rodzina. Pracy było tyle, że z czasem Pătraşowi zaczął pomagać jego uczeń, Dumitru Pop, zwany Tincu, który kontynuował dzieło mistrza po jego śmierci w 1977 roku.
Krzyże z Wesołego Cmentarza to tradycyjne troiţe nagrobkowe. Dominuje na nich kolor niebieski, symbolizujący niebo, dokąd udają się dusze zmarłych. Ten charakterystyczny odcień zaczęto nawet określać jako albastru din Săpânţa (błękit z Săpânţy). Być może kiedyś jego sława dorówna „błękitowi woroneckiemu” – barwie malowideł z monasteru Voroneţ na Bukowinie. Nagrobki zdobione są ornamentami utrzymanymi w jasnych, czystych barwach: zieleń – to symbol życia i lasu, żółć – słońca i urodzaju, czerwień – cierpienia, ale i namiętności, biel – czystości, czerń – śmierci. Pojawiają się motywy geometryczne, roślinne oraz znaki kosmiczne: słońce, księżyc, gwiazdy, rozety. Nagrobki nie są wykute z kamienia bądź odlane w metalu; Pătraş wyrzeźbił je w dębowym drewnie, gdyż – jak sam uzasadniał – ludzie w Maramureszu mieszkali wśród drzew i żyli z drzewa. Nieprzypadkowo przecież odwiedzający Rumunię Claudio Magris notował: „Cywilizacja rumuńska to cywilizacja drewna, jego dobroci i siły, sakralnej i solidnej łagodności rodzinnych sprzętów, ław i stołów, które zachowują w domu wspomnienie wielkich lasów, gdzie miejscowa ludność szukała niegdyś schronienia przed kolejnymi najazdami”.
Najważniejsi jednak są ludzie uwiecznieni w nagrobkach. „Radości życia nie zaznałem, wciąż pługiem pracowałem. Śmierć serca nie miała, oczy z duszą mi wyrwała. Gdy ukończyłem 35 lat, życia mego nadszedł kres” – zwierza się jeden ze zmarłych. „Byłem dobrym policjantem. Pozdrawiam was i salutuję. Bo już się nie zobaczymy” – wtóruje inny. Wierszyki umieszczone w epitafiach pisane są w pierwszej osobie, jakby niegdysiejsi mieszkańcy wioski chcieli z zaświatów opowiedzieć o swoim życiu, trapiących ich rozterkach, nierzadko i tragediach. Widać tak spełnia się zmarłych z żywymi obcowanie w tej małej karpackiej wspólnocie, gdzie czas bardziej przypomina pętlę niźli linię prowadzącą w nieznane.
Epitafia przedstawiają zmarłych w momentach, które nadały ich życiu określone piętno – czy to tragiczny w skutkach wypadek, czy też codzienna krzątanina, na której upłynął ich ziemski czas. Pătraş ukazywał swych sąsiadów z wielką sympatią, potrafił świetnie oddać zwyczajne, bliskie im tematy, takie jak pobożność, pracowitość, spełniona miłość małżeńska i rodzicielska, ofiarność i pomoc niesiona innym czy wreszcie spokojna starość.
Wesoły Cmentarz to przede wszystkim niezwykła obrazkowa saga opowiadająca o codzienności kolejnych pokoleń mieszkańców wsi. W tym tkwi jego wyjątkowość w dziejach sztuki, nie tylko ludowej! Săpânţa to przecież miejsce jakich wiele i zapewne dlatego nikt przed Pătraşem tak wnikliwie go nie sportretował. Tymczasem uchwycona tu powszedniość w całej gamie jej odcieni okazała się obszarem przez sztukę niezgłębionym, a przez to frapującym. Głęboki realizm wsparty bystrością obserwacji oraz epicki rozmach czynią Pătraşa i Popa – jakkolwiek ryzykowne wydawać się może to porównanie – spadkobiercami tradycji braci De Limbourg, twórców słynnych Godzinek księcia de Berry.
Ale cmentarz jest tyleż zbiorowym portretem wioski, co wizją nieba. I to nie tylko za sprawą iście niebiańskiego błękitu, jaki emanuje z nagrobków. Wizje sądu ostatecznego i następującego po nim wiecznego porządku to niemalże rumuńska specjalność. Te najsłynniejsze pokrywają ściany malowanych monasterów Bukowiny, ale trudno wprost wyobrazić sobie jakikolwiek cerkiewny ganek (pridvor) bądź przednawie bez takiej sceny. Tam, gdzie jej kształt dyktowała teologia, nierzadko sprzężona z polityką, rozdział przebiegał dość jasno. Do raju, Nowej Jerozolimy, wstępowali w pierwszej kolejności ludzie właściwego wyznania, a więc prawo-sławni. Zdarzające się każdemu przewinienia – sprawa ludzkiej ułomności – nie były aż tak ważne, piekło zarezerwowano bowiem przede wszystkim dla wrogów. Kilkanaście kilometrów od Săpânţy, w Deseşti, w przednawiu cerkwi św. Praksewy widnieje jeden z takich sądów, gdzie wśród potępionych dostrzec można przedstawienia Turków, Tatarów, Żydów, Niemców – rzecz jasna tych „rodzimych”, czyli Sasów siedmiogrodzkich – czy Francuzów, których wyobrażenia w tym wypadku są niczym innym, jak kwintesencją moralnego zepsucia, samego w sobie godnego potępienia. Tyle dydaktyzm lojalnych duszpasterzy; jednak kiedy o niebie rozmyślają zwykli śmiertelnicy, a takimi byli przecież Pătraş i Pop, sprawy jawią się mniej kategorycznie. Wszak śmierć nie wybiera, nie zważa na uczynki czy stan posiadania. Co więcej, w wiosce takiej jak Săpânţa nikt nie ma wątpliwości, kto jest obcy, a kto swój. Ten jest swój, kogo znamy; obcy zaś są daleko i nie warto zaprzątać sobie głowy ich losem. Jeśli więc na każdego przyjdzie kolej, koniec końców wszyscy trafią kiedyś na tamten świat, to musi istnieć jakaś niebiańska Săpânţa, gdzie można będzie się odnaleźć.
Wesołość i poufała drwina ze spraw ostatecznych kryją w sobie podszyte melancholią przeświadczenie o nieuchronności zdarzeń, które mają nastąpić. To cecha na tyle rumuńska, że Lucian Blaga, wybitny filozof, poeta i eseista, widział w niej podstawowy rys rumuńskiej duszy, „rozpiętej między wytłumionym fatalizmem a ufnością, nigdy nazbyt wybujałą”. Tak jak w popularniej balladzie Mioriţa („Owieczka”), której bohater, pasterz, ostrzeżony przez owcę o niebezpieczeństwie czyhającym ze strony dwóch zazdrosnych kompanów, zamiast ratować się ucieczką, czeka na śmierć. A śmierć na połoninie, przy całym swym tragizmie, staje się „mistycznym aktem zaślubin”, zjednoczeniem z naturą – jedyną dostępną formą nieśmiertelności.
Mieszkańcy Săpânţy nie demonizują śmierci. Oswoili ją, zżyli się z nią na swój sposób. Tak jak z sąsiadem, którego też nikt nie wybiera i choć bywa uciążliwy, cóż począć, to przecież nadal sąsiad.
Artykuł pochodzi z czasopisma „Autoportret” nr 3 (24) 2008.
Łukasz Galusek - architekt i wydawca. Zajmuje się kulturą i sztuką Europy Środkowej. Zwłaszcza związkami pomiędzy przestrzenią, pamięcią i tożsamością. Autor przewodników po krajach i krainach środkowoeuropejskich. Pracuje w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie.