Nasza strona internetowa używa plików cookie (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych. Każdy ma możliwość wyłączenia plików cookie w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.

Dialog - Bartosz Żurawiecki, NA FALACH PRUDERII

Z Katalog.Czasopism.pl

Kategoria: Przedruki
Publikacja za zgodą autora i redakcji.



Od dłuższego czasu trwają próby ustalenia, czy polskie kino ma duszę. Albo przynajmniej charakter. A ja chciałbym zapytać, czy ma ciało. Bo według moich obserwacji nie ma.

Minęła właśnie ósma rocznica wprowadzenia na ekrany nowej, nieco przemontowanej wersji Ziemi obiecanej Andrzeja Wajdy. Wersji, o której było głośno głównie z powodu… skrócenia rewelacyjnej sceny erotycznej w pociągu, odegranej przez Kalinę Jędrusik i Daniela Olbrychskiego. Wajda wykazał się wyjątkowym brakiem wyczucia – nie dość, że ocenzurował jeden z najlepszych fragmentów swojej twórczości, to jeszcze najwyraźniej nie spostrzegł, że aktorka zyskała po śmierci status postaci kultowej. Jej gra, sposób bycia, życie i wizerunek stały się źródłem mnóstwa anegdot oraz obiektem analiz, przeprowadzanych z pozycji (nie tylko) genderowych, gejowskich, feministycznych. Twórca Ziemi obiecanej powinien więc raczej inkryminowany fragment wydłużyć (o ile zostały mu jakieś niezmontowane ujęcia), w każdym razie na pewno nie powinien go skracać.

Co ciekawe, na ubiegłorocznej gali Złotych Kaczek, nagrody miesięcznika „Film”, na której Ziemia obiecana została wybrana polskim filmem wszech czasów, a pociągowy seks pary Jędrusik-Olbrychski otrzymał nominację w kategorii „najlepsza scena erotyczna”, Wajda tłumaczył, dlaczego w ogóle scenę tę nakręcił. „Byliśmy młodzi” – brzmiało wyjaśnienie. Należy więc rozumieć, że gdyby dzisiaj robił Ziemię obiecaną, w ogóle żadnego seksu by w niej nie było.

Rozpisuję się o tej kastracji, jakiej dokonał na swoim dziele najgłośniejszy niewątpliwie polski reżyser, bowiem uważam ją za symboliczny początek nowej fali pruderii w polskim kinie. Pruderii? A może raczej zwyczajnego kołtuństwa?

Polskie kino nigdy nie miało dobrych notowań, jeśli chodzi o erotykę. W powszechnym mniemaniu o sprawach intymnych mówiło zawsze półgębkiem, niezręcznie, z rumieńcem wstydu. Lub zgoła bezceremonialnie pouczało, że są ważniejsze sprawy niż migdalenie się w pościeli (Ojczyzna, głupcze, Ojczyzna!). Ale w latach siedemdziesiątych pojawiło się jednak kilka filmów, które na różne sposoby umiały pokazać niepokoje ciała – napięcie między pragnieniem a obowiązkiem, siłę namiętności czy też – specialité de la maison naszej literatury – walkę Erosa z Tanatosem. Oprócz Ziemi obiecanej wspomnijmy Wajdowskie ekranizacje opowiadań Iwaszkiewicza – Brzezinę i Panny z Wilka, Dzieje grzechu Waleriana Borowczyka czy filmy Krzysztofa Zanussiego (choćby Bilans kwartalny – pisaliśmy o tym z Małgorzatą Sadowską w tekście Barwy ochronne, czyli kino seksualnego niepokoju1).

W latach osiemdziesiątych mieliśmy na ekranie prawdziwą paradę gołych kobiecych ciał, z czego zresztą wielu sobie pokpiwało, śliniąc się jednocześnie w ciemnościach sal kinowych. Pamiętam obrazek satyryczny, na którym stoją tyłem dwie nagie panienki, a napis u dołu głosi: „Nowe twarze w polskim kinie”. Owszem, ta demonstracja nagości była po polsku przaśna, niekiedy wulgarna i w gruncie rzeczy nieprzyjemnie wstydliwa (jędrne piersi za muślinowymi zasłonkami!). Ale to wtedy rozkwitły przecież talent i uroda Grażyny Szapołowskiej (seksbomba w wersji eleganckiej) oraz Katarzyny Figury (wydanie bardziej plebejskie). Krok do przodu został postawiony. Choć i tak najodważniejszym obyczajowo polskim filmem tamtej dekady był film węgierski – Inne spojrzenie Karoly Makka, opowieść o lesbijskiej miłości z udziałem Szapołowskiej i Jadwigi Jankowskiej-Cieślak.

Niestety, po 1989 roku nastąpił regres. Wskazałbym co najmniej dwie jego przyczyny (poza tą najbardziej oczywistą, czyli ogólną zapaścią umysłową i artystyczną polskiego kina). Pierwsza to fascynacja naszych twórców pieską figurą polskiego maczo, który zalicza i strzela, nie stawia sobie pytań o przyczyny własnych frustracji i niepowodzeń, manifestuje za to swoją mizoginię, homofobię i pogardę dla słabszych. Taki osobnik zdolny jest jedynie do gwałtu bądź całkowicie wyidealizowanej miłości romantycznej. Nienawidzi wszystkiego, co w ciele kapryśne, nieoczekiwane, niepoddające się całkowitej kontroli, budzące pokusy i niedozwolone uczucia. On umie ciała jedynie unicestwiać.

Powód drugi to coraz silniejszy rygor obyczajowy w sferze publicznej. Ekspansja ideologii narodowo-katolickiej, która staje się oficjalnym językiem władzy i większości mediów. Jej efektem jest chociażby histeria religijna, osiągająca kulminację w szale żałobnym po śmierci Jana Pawła II (swoją drogą – nikt dotąd nie miał odwagi, nie tylko w kinie, dokonać psychoanalizy traumy towarzyszącej odejściu Ojca Narodu). Ekspansja ta niesie ze sobą także rosnącą panikę seksualną – coraz bardziej desperackie próby zepchnięcia do podziemia i zamknięcia na klucz tego wszystkiego, co wiąże się z pożądaniem, rozkoszą, wykracza poza prokreacyjne aspekty seksu oraz dozwolone role i wizerunki płciowe

Polskie kino oduczyło się więc mówić o cielesności i seksualności, bo o tym przecież „się nie mówi”. Nie umie też stworzyć alternatywy wobec dominującego dyskursu, chociaż potrafi niekiedy w mniej (Futro Tomasza Drozdowicza) lub bardziej udany (Wesele Wojciecha Smarzowskiego) sposób obnażyć jego zakłamanie. Przeważnie jednak konformistycznie przystaje na warunki tego dyskursu. Nic więc dziwnego, że tak ochoczo lansuje się i kręci dzisiaj filmy o polskiej przeszłości. Kostium historyczny zasłania naszą nagość. Pozwala się łudzić, że nie mamy i nigdy nie mieliśmy ciała, a jedynie „Boga, honor i ojczyznę”.

Tu znowu muszę wrócić do twórczości patriarchy polskiego kina, Andrzeja Wajdy. O ile bowiem przemontowanie Ziemi obiecanej rozpoczęło na dobre nową falę kołtuństwa, o tyle Katyń jest jej najwybitniejszym osiągnięciem. Krzysztof Kłopotowski po premierze zarzucał reżyserowi, że nie pokazał on seksualnej frustracji wdów katyńskich. Trudno się z Kłopotowskim w tym wypadku nie zgodzić. W Katyniu pojawia się wyłącznie ciało umundurowane. Noszą je nie tylko żołnierze, wykastrowani z jakichkolwiek cielesnych pragnień w swym męskim gronie, ale także pozostawione przez nich matki i żony. Tym samym, ze względu na narodowy charakter dzieła, powinna je nosić cała Polska. Obecnie Wajda kręci Tatarak według opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza. Jestem bardzo ciekaw, czy uda mu się, czy w ogóle będzie chciał wydobyć (homo)erotyczny, genderowy potencjał tego opowiadania.

Homoseksualizm – jako szczególnie kontrowersyjna w Polsce forma stosunków płciowych – jest głównym obiektem wspomnianej wyżej paniki. Przybiera ona na sile w okolicach kolejnych Parad Równości. Mimo grzecznego przebiegu tych marszów, co roku w dyskusji „zakazywać czy nie zakazywać” powraca argument o zagrożeniu, jakim dla obywateli będą „nieobyczajne zachowania”. Kryje się w tym podskórne pragnienie, by w końcu się dokonały. By spełniły się gorączkowe wizje bogobojnych rodaków, którzy chcieliby się napatrzyć na „perwersje” i - usatysfakcjonowani, nareszcie zaspokojeni - z tym większą potem siłą krzyknąć, że „skandal” i „bluźnierstwo”. Tymczasem ciągle musimy te „perwersje” importować z Zachodu.

Ciekawym przykładem, jak ten mechanizm działa w sferze tak zwanej kultury wysokiej, są reakcje na książkę Krzysztofa Tomasika Homobiografie2 – zbiór esejów pokazujących obłudę naszej kultury na przykładzie ukrywanych i przemilczanych aspektów życia kilku polskich artystów. Zamiast rzeczowo ocenić tę książkę – chociażby w ramach gatunku, który reprezentuje – albo ją przemilczano, albo potraktowano z lekceważeniem i pogardą, zarzucając Tomasikowi, że wlazł naszym wielkim do łóżka, a to przecież „nie uchodzi”. Krytycy, którzy wcześniej piali z zachwytu nad Lubiewem, teraz prychali z oburzenia na samo podejrzenie, że być może między ciotami parkowymi przechadzał się kiedyś także na przykład Jarosław Iwaszkiewicz. W dyskusji wokół Homobiografii, którą wszczął tygodnik „Przekrój”, kilkakrotnie powrócił argument, że lepiej by Tomasik zajął się pięknem literatury pięknej, a nie seksem analnym. Tymczasem, tuż po zakończeniu owej dyskusji, ukazała się w „Przekroju” pochlebna recenzja Tadeusza Nyczka z zagranicznej biografii Gertrudy Stein i Alicji B. Toklas (Nyczek z wypiekami na twarzy pisze, że „w łóżku ponoć harowała właśnie Gertruda”), ostatnio zaś ten sam autor z entuzjazmem wypowiedział się o biografii Trumana Capote’a, detalicznie opisującej gejowskie romanse bohatera. Argument o ochronie życia prywatnego w tych recenzjach się nie pojawia.

Skąd więc ta obłuda? Te podwójne standardy? Dlaczego seksualność w wydaniu zachodnim fascynuje, a na naszym podwórku jest nieistotna lub wręcz niedozwolona? To pytanie można odnieść także do kina. Oglądamy przecież filmy Pedra Almodóvara czy Patrice’a Chereau, chwalimy je i doceniamy. A jednocześnie nikt u nas nie umie (nie chce?) wypowiedzieć się w podobnym duchu, pokazać tego, co oni pokazują, tyle że w polskich realiach. Choć wołanie o „polskiego Almodóvara” słyszę z różnych stron nie od dzisiaj.

O co chodzi? Cenzura? Blokada? Nie dadzą pieniędzy na zberezieństwa? Strach przed atakiem ciemnogrodu? Przed zarzutem, że się epatuje i zajmuje duperelami? Przyczyna jest moim zdaniem głębsza i poważniejsza. Wyparliśmy się ciała i tego, co się z nim wiąże. Ciało jest dla Polaków czymś zewnętrznym – mają je inni, obcy: cudzoziemcy, geje, feministki, zboczeńcy grasujący w krzakach, w które nie zapuszcza się prawdziwy Polak. My przecież składamy się wyłącznie z ducha (narodowego) i idei.

Ten podział zaważył także, niestety, na Nieruchomym poruszycielu Łukasza Barczyka – filmie, który próbuje naruszyć obyczajowe tabu. Barczyk opowiada historię jakiegoś patologicznego przypadku, jakichś perwersji, które dzieją się „za górami, za lasami”. Dziwaczne to i odległe. Nie przejrzą się w tym filmie szefowie molestujący, za społecznym przyzwoleniem, swoje pracownice. Bo to znowu film o „onych”, nie o nas. Mógł być filmem o nas, gdyby Barczyk – zamiast zaczytywać się Arystotelesem – zszedł do polskiego piekiełka. Do własnego piekiełka.

Jedynym udanym nowym polskim filmem, który przełamuje falę kołtuństwa w naszym kinie, są więc 33 sceny z życia Małgorzaty Szumowskiej. Przy czym najbardziej ucieszyła mnie nie scena erotyczna, ale ta, w której Julia i Piotr leżą w łóżku noc przed pogrzebem. Ona nie może zasnąć, próbuje zbliżyć się do partnera. Potem wstaje, idzie do łazienki, za chwilę wstaje i on. Oboje są goli. Lubię tę scenę za jej naturalność i bezpruderyjną kamerę. Za przypomnienie wstrząsającej prawdy, że ludzie nie tylko kochają się nago, ale niekiedy także nago śpią.


Przypisy:
1 – „Dialog” nr 6/2004.
2 – Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2008.

Artykuł pochodzi z czasopisma „Dialog” nr 3/2009.

Bartosz Żurawiecki – autor jest krytykiem filmowym i pisarzem. Wydał między innymi zbiór dramatów Erotica alla polacca. Nowele dramatyczne (2006), a ostatnio powieść Ja, czyli 66 moich miłości (2007).