Nasza strona internetowa używa plików cookie (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych. Każdy ma możliwość wyłączenia plików cookie w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.

Magazyn Literacki KSIĄŻKI 12 (171) 2010

Z Katalog.Czasopism.pl

Przejdź do Magazyn Literacki KSIĄŻKI lub Spisy treści 2010


okładka numeru 12 (171) 2010

Cisza przed burzą?
Rok 2010 na rynku Książki
Po jednorazowym spadku przychodów ze sprzedaży książek, 2010 rok przyniósł nieznaczny wzrost — o 2,8 proc. — co jednak wystarczyło, by osiągnąć rekordowy w dziejach branży poziom 2,94 mld zł (wcześniejsza rekordowa sprzedaż z 2008 roku zamknęła się wartością 2,91 mld zł).

Czasy wysokich wzrostów, wydaje się, minęły bezpowrotnie. Polski rynek wydawniczy ustabilizował się i przypomina rynki w krajach Europy Zachodniej — jest okrzepły kapitałowo (zyski z poprzednich lat w ok. 60 procentach zasilają kapitały spółek, zwłaszcza w mniejszych firmach w ogóle nie ma zwyczaju wypłacania dywidendy), bolączką jest nadmierna podaż książek a nie brak środków na inwestycje w nowe tytuły, przez co duże spółki szukają możliwości inwestowania w inne branże, a o wzrostach czy spadkach decydują przede wszystkim pojedyncze bestsellerowe „strzały”, akcje promocyjne, w coraz też większym stopniu wyprzedaże, które pozwalają niemal do zera zminimalizować ryzyko straty na nietrafionych tytułach. Obecnym problemem rynku są przede wszystkim wysokie koszty dystrybucji i promocji w miejscu sprzedaży (łącznie rabaty przekraczają 50, a w szczególnych przypadkach nawet 55 proc. ceny książki), trudności z zatowarowaniem księgarń, w tym najważniejszego detalisty — Empiku, który oferuje znacznie mniej książek niż chciałby wprowadzić do sprzedaży producent, a także czynniki zewnętrzne stanowiące spore niebezpieczeństwo w przyszłości — niż demograficzny, zmiany kulturowe związane z samym procesem czytania (pokolenie „born digital” coraz częściej woli czytać w internecie), a także digitalizacja kultury. Do tego należy dodać też wciąż dużą niepewność na rynkach finansowych, przypomnijmy że przyczyną spadku przychodów polskich wydawców w 2008 roku był kryzys finansowy — trudności z pozyskaniem taniego kredytu obrotowego i, przede wszystkim, niekorzystny kurs euro i dolara w stosunku do złotego (większość praw autorskich kupujemy w USA i Europie Zachodniej).

Dumas po angielsku
Jeffrey Archer

Czym dla pana jest prawo?

Władza prawa oznacza stabilność kraju.

Jak ocenia pan funkcjonowanie prawa, niekoniecznie w kontekście powieści „Więzień sumienia”?

W krajach demokratycznych prawo na ogół funkcjonuje dobrze, niekiedy nawet świetnie. Nie da się tego powiedzieć o prawie w krajach rządzonych przez dyktatury.

Skąd w związku z tym biorą się takie postaci jak w „Więźniu sumienia” koszmarna kuratorka, nie umiejąca wyjść poza nie pasujące do rzeczywistości, dawno temu opracowane schematy.

Tacy ludzie – słabo wykształceni, marnie przygotowani do swojej pracy, na ogół są niezbyt bystrzy, ale prawda jest taka, że ludzie z którymi mają do czynienia też nie są szczególnie inteligentni. Tacy kuratorzy, rzeczywiście, funkcjonują w oparciu o pewien zestaw formułek, które muszą poruszyć czyli, na przykład, czy ma pan gdzie mieszkać, ile pan zarobił, czy pan pracuje. I tak dalej.

Czy pan wierzy w możliwość resocjalizacji? Czy kara może człowieka poprawić?

W większości wypadków – nie. Nic nie poprawi recydywisty, dla którego zbrodnia jest zawodem. Zbrodnia, ale i występek. Włamywacze po odsiedzeniu wyroku natychmiast planują kolejne włamanie. Tylko w tych przypadkach, gdy mamy do czynienia z pierwszym wyrokiem, kara może – oczywiście może a nie musi – wywrzeć wpływ na dalsze życie skazanego. Bywa, że jest to wpływ zbawienny.

Skandal popłaca
Michel Houellebecq: prowokator doskonały
Jesienią 2001 roku przed sądem w Paryżu stanął Michel Houellebecq, dziś pierwszy, a wtedy wschodzący, gwiazdor literatury francuskiej oskarżony o „obraźliwe wypowiedzi na temat grupy osób z powodu ich przynależności do określonej religii” i „prowokowanie do dyskryminacji, nienawiści i przemocy”.

Stronami skarżącymi były Habous et Lieux Saints de l’Islam czyli w istocie Meczet Paryża reprezentowany przez rektora, Dalila Boubakeura, Stowarzyszenie Kultu Wielkiego Meczetu w Lyonie, Narodowa Federacja Muzułmanów we Francji oraz Liga Świata Muzułmańskiego. Podobno po raz pierwszy w dziejach islamu we Francji wszystkie te stowarzyszenia zjednoczyły się, by uzyskać sprawiedliwość i dowieść winy pisarzowi i czasopismu „Lire”, które promując nową książkę Houellebecqa, zatytułowaną „Platforma”, zamieściło wywiad z autorem, a ten nazwał w nim islam „najbardziej chujową (plus de con) religią na świecie).

Parcie na szkło
Co czytają inni
Paryską księgarnię Shakespeare & Company nie bez racji zalicza się do wąskiego grona najsławniejszych na świecie. Założona w 1919 roku przez Sylvię Beach, Amerykankę bez wyższego wykształcenia, za to z bibliofilskimi zapędami, stała się szybko miejscem dobrze znanym wśród anglojęzycznej diaspory w stolicy Francji, zaś po opublikowaniu przez Beach pełnej wersji „Ulissesa” Joyce’a (fragmenty, jakie ukazały się wcześniej w Anglii i w USA doprowadziły do zakazania powieści) o księgarni dowiedział się cały świat. Shari Benstock w „Kobietach z Lewego Brzegu”, interesującej historycznej analizie kobiecego Paryża z lat 1900-1940, pisze: „Panuje dosyć rozpowszechniona opinia, że o Sylvii Beach nikt by dziś nie pamiętał, gdyby nie jej śmiała decyzja wydania »Ulissesa«”. Sama Beach pisała do swej siostry w 1921 roku: „»Ulisses« rozsławi moją księgarnię”, zdawała sobie więc doskonale sprawę z literackiej wartości utworu, ale księgarnia przeszła do historii nie tylko ze względu na Joyce’a, podobnie zresztą jak jej właścicielka.

„The letters of Sylvia Beach” (Columbia University Press), wybrane i zredagowane przez Keri Walsh, pokazują niezwykłą kobietę, dla której głównym motywem postępowania była ciekawość życia. Koniec wojny zastał ją znów w Paryżu – postanowiła zająć się współczesną literaturą francuską. Tak poznała Adrienne Monnier, właścicielkę Maison des Amis des Livres, księgarni na rue de l’Odeon, funkcjonującej równocześnie jako wypożyczalnia, czytelnia i miejsce spotkań. Beach bardzo spodobał się ten pomysł, myślała o otwarciu podobnego „domu książki” w Nowym Jorku, by promować francuskich pisarzy, ale kapitał, jakim dysponowała – 3000 dolarów – nie pozwalał na to. Umożliwił jednak wynajęcie lokalu na rue Dupuytren oraz, co niemniej ważne, pozostanie w Paryżu wraz z Adrienne – panie były parą aż do samobójczej śmierci Monnier w 1955 roku.

Renesansowy detektyw
Książką w płot
Nigdy nie lubiłem opowieści w odcinkach. Telewizyjne seriale w najwyższy sposób mnie irytowały, podobnie kinowe sequele i prequele. Zazwyczaj odpuszczam sobie historie, w których trzeba czekać na dalszy ciąg, a już najwyższą niechęć wzbudzają we mnie wszelkiego rodzaju kontynuacje i literackie cykle (z wyjątkiem „Jeżycjady”, która czytana po raz sto pierwszy niezmiennie wydziera mnie z butów). Nie lubię dopowiedzeń (choć i tu – z powodu młodzieńczej miłości do Sienkiewicza – pozwalam sobie na wyjątek w postaci literackich trylogii, które spożywam w odstępach trzyletnich). Opowieść bowiem, moim zdaniem, powinna mieć wyrazisty koniec. Albo się ma coś do powiedzenia i potrafi trafnie zakonkludować, albo nie trzeba się brać za pisanie. A pisać należy do rzeczy i najlepiej – krótko. Jako uczył Marcin Luter: „Stań pewnie, otwórz gębę i zaraz skończ”. Jeżeli już ktoś musi wysmażyć „Buddenbroków”, „Wojnę i pokój” czy „W poszukiwaniu straconego czasu” (a z nowszych, dajmy na to, „Lód”), to trudno, niech mu będzie, pod warunkiem, że zanotowawszy sukces fi nansowy bądź towarzyski nie uczęstuje mnie niczym w rodzaju „Buddenbrokowie dwadzieścia lat później” czy „Wojna i pokój na rozlewisku” albo „Co zrobić z czasem niespodziewanie odnalezionym” (a z nowszych, dajmy na to, „Wafelek”).

Dlatego przepraszam Czytelników, że narażam ich na coś, co mnie samemu niemiłe, a mianowicie na kontynuację poprzedniego felietonu, za całe usprawiedliwienie mając, iż to tylko pozory, w istocie bowiem tekst niniejszy stanowi integralną część tekstu poprzedniego, która z racji ograniczonej objętości felietonu po prostu się nie zmieściła. A musiała zostać napisana – spieszę z wyjaśnieniem – albowiem dywagując na temat zastanawiającej sprawności literackiej osób o nazwiskach zaczynających się na „Wol…” nie sposób było pominąć milczeniem Mariusza Wollnego, który ostatnio, nakładem Wydawnictwa Otwartego, przebojem wdarł się do grona autorów poczytnych a zarazem mających do powiedzenia wiele ciekawego.