Nasza strona internetowa używa plików cookie (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych. Każdy ma możliwość wyłączenia plików cookie w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.

Magazyn Literacki KSIĄŻKI 4 (151) 2009

Z Katalog.Czasopism.pl

Wersja Martapatoleta (dyskusja | edycje) z dnia 20:52, 6 gru 2015

(różn.) ← poprzednia wersja | przejdź do aktualnej wersji (różn.) | następna wersja → (różn.)

Przejdź do Magazyn Literacki KSIĄŻKI lub Spisy treści 2009


okładka numeru 4 (151) 2009


Rynek książki katolickiej
Kryzys im nie straszny - Temat numeru

Wydawcy katoliccy kryzysu się nie boją. I słusznie, czyż wszak nie powinni kierować się nauką Mistrza z Nazaretu, którego pierwsze po zmartwychwstaniu słowa brzmiały: „Nie lękajcie się!” (Mt 28, 10)? Zacznijmy jednak od pytania, czy we wspomnianej kwestii w ogóle jest się czego lękać.

Nie miejsce tu na szczegółowe analizy stanu narodowej ekonomii, bezsprzecznie jednak warto poświęcić chwilę szerszemu spojrzeniu na sytuację, zwłaszcza w kontekście sfery wydawniczej, jako jednej z najpewniejszych ofiar najrozmaitszych kryzysów ekonomiczno-politycznych — książka wszak lokuje się w gronie towarów luksusowych, a przy tym niezwykle łatwo się pali. Stąd też pytanie o empiryczny dowód na realne istnienie ekonomicznego kryzysu w naszym kraju wydaje się niezwykle istotne.

Wydawcy katoliccy kryzysu we własnej branży nie zauważają. Rok 2008 upłynął pod znakiem stabilizacji i spokojnego wzrostu. Książek ukazuje się coraz więcej i coraz ładniejszych, systematycznie rosną nakłady, a co za tym idzie — przychody.

Co prawda, ostatnie miesiące przyniosły niepokojące symptomy, jak chociażby podwyżki cen papieru związane ze zmianami kursu euro, czy ogólny spadek płynności finansowej. Ale czyż nie zostało powiedziane: „Nie troszczcie się o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy” (Mt 6, 34), co św. Augustyn z Hippony wykłada słowami: „Ufaj tak, jakby nic od ciebie nie zależało, pracuj tak, jakby wszystko zależało tylko od ciebie”.

Radykalna zmiana świata
Marci Shore, autorka książki „Kawior i popiół” - Rozmowa numeru

-Podtytuł pani książki brzmi: „Życie i śmierć pokolenia oczarowanych i rozczarowanych marksizmem”, ale najważniejszy jest – moim zdaniem – pierwszy człon tytułu „Kawior i popiół”. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w akcesie wielu intelektualistów do marksizmu nie chodziło o żadne ukąszenie heglowskie. bo „kąsał – jak mówił Herbert – Berman, kąsał Sokorski, kąsał Kroński”. A im chodziło o władzę, o rząd dusz, o kawior wreszcie.

-Dobrze pamiętam to zdanie Herberta w rozmowie z Trznadlem, bowiem poważnie zastanawiałam się nad tym. Herbertowi chodziło jednak o okres powojenny, już stalinowski, o tych ludzi, których nowemu reżimowi komunistycznemu udało się przekonać, by dołączyli doń. Nie ma wątpliwości, że było bardzo dużo oportunistów w późniejszych dekadach. Ale pokolenie Broniewskiego – o którym napisałam książkę – za opowiedzenie się za marksizmem, za komunizmem trafiało do więzień.

-Nie obawiała się pani pisać o ludziach, którzy mają tak złe konotacje jak Wasilewska czy Berman.

-Proszę pamiętać, że nie pisałam „Kawioru i popiołu” dla czytelników polskich. Nie miałam żadnych uprzedzeń – wobec nikogo, natomiast każdego chciałam zrozumieć. Strachu nie miałam, dla mnie tabu z góry nie było – nie dlatego, że jestem specjalnie odważna, bo nie jestem, i nie lubię konfliktów, lecz po prostu dlatego, że nie jestem stąd.

Cesarz
Ryszard Kapuściński

Tytuł książki stał się nieoficjalnym tytułem samego autora, w którym coraz częściej zaczęto dostrzegać – nie tylko w Polsce – cesarza współczesnego reportażu.

„Wieczorami słuchałem tych, którzy znali dwór cesarza. Kiedyś byli ludźmi pałacu albo mieli tam prawo wstępu. Nie zostało ich wielu. Część zginęła rozstrzelana przez plutony egzekucyjne. Inni uciekli za granicę albo siedzą w więzieniu znajdującym się w lochach tego samego pałacu: z salonów strącono ich do piwnic. Byli też tacy, którzy ukrywali się w górach albo żyją w klasztorach przebrani za mnichów. Każdy stara się przetrwać na swój sposób, wedle dostępnych mu możliwości. Tylko garstka pozostała w Addis Abebie, gdzie – okazuje się – najłatwiej zmylić czujność władz” – napisał na początku pierwszego rozdziału książki, która przyniosła mu światową sławę.

Biznes w formacie MP3
Książki audio

Pod koniec 2008 roku na rynku było dostępnych już ponad 1100 tytułów w formacie audio. Rok wcześniej było ich nieco ponad 400, dwa lata wcześniej – ok. 120. Rynek, przynajmniej patrząc na ofertę, rozwija się błyskawicznie. Powstają nowe wydawnictwa, nowe serie, nawet nowe sklepy specjalizujące się wyłącznie w audiobookach.

Fascynujące jest śledzenie nowego rynku, zwłaszcza, że polscy wydawcy książek audio tylko w niewielkim stopniu korzystają z doświadczeń państw o znacznie dłuższych w tym zakresie tradycjach, przede wszystkim z doświadczeń angloamerykańskich i niemieckich. Bo i wieloletnie doświadczenia z rynków, na których ludzie od pięciu dekad słuchają nagranych książek, nie na wiele się dzisiaj przydają. Eksplozja audiobooków w Polsce nie nastąpiła bowiem w wyniku przeszczepionej z zagranicy mody, lecz jest przede wszystkim wynikiem zmian technologicznych, a szerzej – zmian w formie korzystania z kultury.

W zasięgu lotu
Co czytają inni

Pogoda jaka jest, każdy widzi. Niby w marcu, nie ma się co dziwić, „jak w garncu”, ale potem mamy jeszcze gorszy kwiecień-plecień i zaczynam już mieć dość grubego swetra i pikowanej kurtki. Nawet słońce jest nieprzyjazne. Chęć wyrwania się do ciepłych krajów sprawia, że zaczynam o nich czytać.

Brazylia kiedyś wydawała się odległym rejonem świata, w dodatku mało znanym i niedostępnym. Dziś jest w zasięgu lotu, co nie oznacza, że pozbyła się tajemnic. „The lost city of Z” Davida Granna (Doubleday) opowiada o jednej z nierozwiązanych do dziś zagadek sprzed stu lat. Bohaterem książki jest Percy Harrison Fawcett, pułkownik brytyjskiej armii, szpieg, archeolog i podróżnik, uważany za „Davida Livingstone’a amazońskiej dżungli”. Grann wychwala go jako „ostatniego z wielkich wiktoriańskich odkrywców, którzy ruszali w nieznane rejony wyposażeni jedynie w maczetę, kompas i niemal boskie poczucie posłannictwa”. Mało w tym akurat prawdy, bo Fawcett w pierwszą swoją podróż wybrał się już po śmierci królowej Wiktorii, zaś Livingstone ciągnął za sobą całe stado tragarzy, ale z autorskiego punktu widzenia taka hiperbola brzmi całkiem, całkiem.