RED. - Sławomir Kuźnicki, Czy powieść postkolonialna jest kiczowata?
Z Katalog.Czasopism.pl
Kategoria: Przedruki
Publikacja za zgodą autora i redakcji.
Powieść postkolonialna jest dziś zjawiskiem – słowo „zjawisko” zdaje się tu pasować lepiej niż „gatunek” – wykraczającym swą popularnością zarówno poza granice państw anglosaskich (patrz: spora poczytność w Polsce), jak i poza gusta tzw. wyrobionego czytelnika. Czy jednak za niewątpliwym, globalnym sukcesem komercyjnym tego typu prozy stoją jakieś niezaprzeczalne i trwałe wartości literackie, czy też jest ona tylko ładnie podanym produktem, „kiczem” w potocznym tego słowa znaczeniu? Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, warto by najpierw określić, co to w ogóle jest powieść postkolonialna.
Próba definicji: cięcie
Brytyjska Ponowoczesna Powieść Postkolonialna – tak naprawdę powinna brzmieć pełna, nieocenzurowana nazwa trendu literackiego, o którym tu mowa. Choć niezgrabna i przydługa, mieszczą się w niej słowa, które jak chyba żadne inne określają i zawężają ów gatunek/zjawisko. Przyjrzyjmy im się więc po kolei.
Po pierwsze – brytyjska. Warunek ten jest dość jasny i oczywisty: książki muszą być napisane w języku angielskim, a ich autorzy powinni mieć jakiś oficjalny związek ze Zjednoczonym Królestwem. Najczęściej związek ów polega na tym, że albo w Anglii się urodzili, albo tam dorastali i zostali wykształceni, albo, posiadając obywatelstwo brytyjskie, tam właśnie mieszkają; rzecz jasna, wszystkie te zależności mogą na siebie nachodzić w dowolnych konfiguracjach. Z tego właśnie powodu lista autorów postkolonialnych musi być pozbawiona tak godnych polecenia i bliskich dyskutowanemu tu zjawisku postaci jak Anita Desai i jej córka Kiran (Hinduski, związane przede wszystkim z USA), czy pochodzącego z Kanady Yanna Martela.
Po wtóre – ponowoczesna. Faktem jest, iż literatura o korzeniach kolonialnych funkcjonowała z powodzeniem właściwie przez całą drugą połowę XX wieku, czyli od początku upadku Imperium Brytyjskiego. Jednakże powieść postkolonialna o zupełnie odmiennej (samo)świadomości, poniekąd związanej ze szczytowym momentem oddziaływania filozofii postmodernizmu, pojawiła się na mapie literackiej dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Owa odmienna jakość i związane z nią obostrzenia czasowe każą nam pominąć m.in. troje noblistów: pochodzącego z Trynidadu i Tobago: V. S. Naipaula, oraz Johna Maxwella Coetzee i Nadine Gordimer (oboje Afrykanerzy).
W końcu – postkolonialna. Pamiętając o powyższych dwu warunkach, nie wolno zapomnieć i o tym, że mowa tu tylko o dawnych koloniach Imperium Brytyjskiego, czyli o większości państw tworzących obecnie Wspólnotę Narodów (Commonwealth of Nations), plus kilka spoza niej (np. Pakistan). Co ciekawe, takie naturalne i oczywiste obostrzenie wyklucza z naszej listy powieści tak już uznanych autorów, jak pochodzący z Japonii Kazuo Ishiguro czy Ruth Prawer Jhabvala, Angielki o korzeniach niemieckich, która nazwisko zawdzięcza mężowi Hindusowi. A przecież są w tej grupie mniej jeszcze kojarzone, a już warte polecenia pisarki Naomi Alderman (Izrael) i Marina Lewycka (Ukraina). Dla wszystkich nich i rzeszy im podobnych trzeba by tu wynaleźć osobną podkategorię, dla której najwłaściwszym chyba tytułem byłby „powieść imigracyjna”. Z drugiej strony, zabraknąć też musi tu rodowitych Anglików, takich jak np. E. M. Forster, który zafascynowany światem kolonii, ale też świadom zachodzących tam niesprawiedliwości, w powieści Droga do Indii (1924, wyd. polskie 1932) stworzył jego pierwszy prawdziwy i wyzbyty uprzedzeń obraz.
Warto też, tytułem uzupełnienia, wspomnieć o wyjątkowej pozycji literatury irlandzkiej. Nie można zapominać, iż to właśnie Irlandię historycy uznają za pierwszą kolonię angielską, a i w omówieniach twórczości np. Jamesa Joyce’a nie brakuje wątków postkolonialnych. Jednakże o Irlandii poniżej nie będzie, gdyż zdecydowałem się na podkreślenie obcości krajów i kultur kolonialnych w stosunku do europejskiego przecież Imperium Brytyjskiego. Innymi słowy – kulturowa bliskość Irlandii odsuwa jej literaturę od podstawowego wątku tego szkicu.
Definicję, jakkolwiek ułomną i subiektywną (jest to nieuniknione), mamy już za sobą. Przyjrzyjmy się więc teraz sześciu najbardziej charakterystycznym motywom powieści postkolonialnej, aby, na ich podstawie, odpowiedzieć na pytanie dotyczące ewentualnej kiczowatości tego zjawiska. Proponuję zacząć ten swoisty przegląd od dwu tropów „ambitnych”, które na postawione w tytule pytanie kazałyby udzielić odpowiedzi raczej przeczącej.
Kim ja w ogóle jestem?
Zagadnienia tożsamości są jednym z głównych wyznaczników nowej świadomości literatury postkolonialnej. Co ciekawe, nie chodzi tu jedynie o tożsamość narodową, która w starciu z kulturą Wielkiej Brytanii musi walczyć o swoje prawa. Przykładów tej moglibyśmy się dopatrzyć m.in. w powieści wywodzącego się z Pakistanu Gautama Malkaniego – Londonistan (2006, wyd. polskie 2007). Jej bohater, Jas, zawieszony jest pomiędzy otaczającą go brytyjskością życia codziennego, a idealizowanym członkostwem w grupie pakistańskich gangsta. Wybory, których młody człowiek dokonuje pod taką presją, niejednokrotnie są błędne, a nawet tragiczne w skutkach. Tygiel kultur pokazuje też przewrotnie w swojej trzeciej książce – O pięknie (2005, wyd. polskie 2006) Zadie Smith, autorka o korzeniach jamajskich. Tu osią tragikomicznego konfliktu jest charakterystyczne dla nowych czasów zderzenie dwu rodzin, tyle że konflikt ten postawiony jest do góry nogami. Mamy tu bowiem anglo-afrykańskich, choć liberalnych, Belseyów i przeciwstawionych im, pochodzących z Trynidadu, Kippsów, którzy prezentują poglądy co najmniej konserwatywne, żeby nie powiedzieć rasistowskie.
Innego rodzaju problemy dotyczące tożsamości widzimy w powieściach urodzonego w Indiach Salmana Rushdiego, autora, który jest właściwie prekursorem literatury postkolonialnej i jej najważniejszym twórcą. Dzieje się tak np. w Dzieciach Północy (1981, wyd. polskie 1989), gdzie problem tożsamości dotyka przedziwnej płaszczyzny na styku fizyczności z psychiką. Oto bowiem dwaj podmienieni w chwili urodzin chłopcy – Salim i Śiwa – niczym jin i jang dążą przez całe swoje życie do ostatecznego zespolenia lub, gdy zastosować metaforę plusa i minusa, do kompletnej anihilacji. Uosabiają jednocześnie – tu wracamy do problematyki narodowej – rozczłonkowane Indie, twór, o którym przede wszystkim traktuje cała powieść. Kolejną wzorcową książką o tożsamości wydaje się głośny debiut również pochodzącego z Indii Hariego Kunzru – Impresjonista (2002, wyd. polskie 2002). Poza wyżej wspomnianymi jej wersjami, ukazanymi, co zaskakujące, w postaci jak najbardziej dosłownej i wręcz fizycznej, mamy tu jeszcze do czynienia z metamorfozami płciowymi głównego protagonisty, który w przeciwieństwie do Orlanda Virginii Woolf, przeistacza się z mężczyzny w kobietę i z powrotem, by przetrwać.
Słoń a sytuacja międzynarodowa
Trudno nie pisać o historii, czy też najnowszej sytuacji geopolitycznej, jeśli samemu staje się jej częścią. Taki los spotkał Salmana Rushdiego, na którego, po wydaniu Szatańskich wersetów (1988, wyd. polskie 1992) fundamentalne środowiska islamskie nałożyły karę śmierci, tzw. fatwę. Nic więc dziwnego, że pisarz, nigdy nie stroniący od tematów kontrowersyjnych, do zagadnienia terroryzmu nawiązał swoją ostatnią powieścią – Śalimarem klaunem (2005, wyd. polskie 2006). Zrobił to jednak w zaskakująco przewrotny sposób – otóż okazuje się, że to nie polityka pcha tytułowego bohatera w ramiona bojowników dżihadu, tylko zdrada ukochanej kobiety. Jak widać, że ścieżki miłości i polityki bywają nierozdzielne.
Natomiast o sytuacji wywołanej publikacją Szatańskich wersetów bezpośrednio opowiada w Czarnym albumie (1995, wyd. polskie 2000) wywodzący się z Pakistanu Hanif Kureishi. Portretuje w nim mniejszość pakistańską zamieszkującą Londyn i jej najczęściej fanatyczną reakcję na rzekomo obrazoburczą dla islamu powieść Rushdiego. Książka jest właściwie jedyną tak wyczerpującą relacją prozatorską z tamtego, ciągle budzącego żywe reakcje wydarzenia. Co ciekawe, w swojej debiutanckiej powieści – Buddzie z przedmieścia (1990, wyd. polskie 1994) – Kureishi również ociera się o politykę, choć akurat ta książka bardziej wpisuje się w dość popularny na Wyspach podgatunek, który za cel obrał sobie krytykę rządów Margaret Thatcher (patrz: Martin Amis, Ian McEwan czy Alan Hollinghurst). Tu widzimy sam moment dojścia do władzy Żelaznej Damy, a wszystko to w poetyce komediodramatu o dojrzewaniu w południowym Londynie końca lat siedemdziesiątych.
Dramatem politycznym można by wręcz nazwać książkę Na nic odwaga (1991, wyd. polskie 1994) autorstwa urodzonego w Hongkongu Timothy’ego Mo. Powieść pod pozorem fikcyjności (pisarz podaje wymyślone, nieistniejące nazwy) opowiada historię agresji indonezyjskiej na Timor Wschodni w 1975 r., która rozpoczęła ponad dwudziestoletnią okupację tego postkolonialnego państwa; warto pamiętać o fakcie, że książka ukazała się kilka lat przez odzyskaniem niepodległości przez Timor Wschodni. Autentyczne tło narracji, prowadzonej przez cynicznego, ale świadomego niesprawiedliwości Chińczyka Adolfa Ng, staje się tak naprawdę jej głównym, podskórnym tematem. Mo ukazuje dramat małej wysepki (właściwie jej połowy) poprzez czasem paradokumentalną, a kiedy indziej emocjonalnie zaangażowaną relację krwawych wydarzeń. Obnaża tym samym maszynerię wielkiej polityki, dla której małe państwa Trzeciego Świata są nic nieznaczącymi, łatwymi do pozbycia się lub zastąpienia trybikami.
M jak miłość
Kolejne motywy nie są już tak jednoznacznie kiczowate bądź niekiczowate. Bo jak np. traktować miłość, która z jednej strony jest oczywistą i nieprzemijającą cechą m.in. wysokiej poezji, by z drugiej kojarzyć się np. komediami romantycznymi. A miłości w powieściach postkolonialnych jest naprawdę sporo. I tak, w debiutanckiej i jedynej jak dotąd powieści urodzonej w Indiach Arundhati Roy – Bóg rzeczy małych (1997, wyd. polskie 2000) związek uczuciowy dwojga ludzi, a właściwie niemożność jego pełnej realizacji, opisany jest przez pryzmat podziałów kastowych w społeczeństwie hinduskim. Te podziały są owymi tytułowymi rzeczami małymi, które jednak dominują nad bohaterami i dławią ich wielkie uczucie.
Nieco inaczej do tej tematyki podchodzi urodzona w Bangladeszu Monica Ali. Nazneen, bohaterka jej debiutanckiej powieści Brick Lane (2003, wyd. polskie 2004), poślubiona starszemu mężczyźnie, którego nie kocha, przeżywa burzliwy romans z młodszym od siebie Karimem, by – po latach podległości – odkryć w sobie całkowitą, feministyczną w swym wydźwięku, niezależność od mężczyzn. Mając do wyboru dwa rodzaje miłości: tę opierającą się na przywiązaniu i tę, która siłę czerpie z niekontrolowanej namiętności, wybiera trzecią drogę – świadomą i trudną wolność.
Podobna, choć wyzbyta pierwiastka feministycznego, wieńczącego Brick Lane, jest historia miłości z Małpiego króla (1978, wyd. polskie 1994) Timothy’ego Mo. Tu również mamy do czynienia z małżeństwem uzgodnionym bez udziału dwojga najbardziej zainteresowanych. Jednakże w tej powieści dochodzi do stopniowego zbliżenia obcych sobie na początku Wallace’a i May, a podstawą ich relacji staje się wzajemne poszanowanie i przyjaźń, uczucia niemal niespotykane pomiędzy przedstawicielami odmiennych płci w patriarchalnym społeczeństwie chińskim.
Jeszcze inaczej ma się rzecz w Niebiańskiej muzyce (1999, wyd. polskie 2001) autorstwa pochodzącego z Indii Vikrama Setha. To zdecydowanie najbardziej „europejska” z omawianych tu powieści (zapewne nieprzypadkowo kochanka głównego bohatera ma na imię Julia), której jednocześnie najbliżej do klasycznie pojętego „romansidła”. Sama miłość – przedstawiona jako paralela związku muzyki klasycznej i dojmującej ciszy – jest w tej książce melancholijnie obsesyjna i fizycznie smutna. Nie bez znaczenia jest chyba fakt, że ów tak dojmująco melancholijny, że czasami wręcz męczący nastrój, stworzył autor, dla którego proza jest tylko kapryśnym skokiem w bok od poezji: nawet jego pierwsza, niewydana w Polsce powieść The Golden Gate (1986) napisana została wierszem, a dokładniej: jest cyklem sonetów.
Czasem słońce, czasem deszcz
Świat filmu, tak jak muzyki i technologii, też jest bardzo często obecny na stronach powieści postkolonialnych. Szczególną pozycję zajmuje tu Bollywood, czyli największe na świecie centrum produkcji filmów (bardziej szczegółowe wyjaśnienia nie są zresztą konieczne, gdyż moda na Bollywood nie ominęła i Polski). Indyjska fabryka snów najistotniejszą rolę odgrywa w Szatańskich wersetach Rushdiego. Problem, który później tak mocno wpłynął na życie samego autora, dotyczy Gibrila Fariszty, gwiazdora tamtejszego kina, szczególnie popularnego z ról w filmach „teologicznych”. Być może właśnie owa tematyka filmów sprawiła, iż aktor, sam będąc ateistą, roi sobie, że jest samym Archaniołem Gibrilem, który przekazał Mahometowi słowa świętego Koranu. To właśnie ta równoległa do rzeczywistej płaszczyzna powieści odbiła się tak silnym i negatywnym echem w krajach islamskich, by później zaciążyć na życiu pisarza.
Zdecydowanie poza Bollywood wychodzi za to Zadie Smith swoim Łowcą autografów (2002, wyd. polskie 2004). Bohaterem powieści jest młody londyńczyk pochodzenia japońsko-żydowskiego (!), który żywi obsesję na punkcie celebrities, łącząc ją z zarabianiem na memorabiliach z nimi związanych. I znów pisarka zaskakuje swoim niesłychanie trzeźwym i ironicznym spojrzeniem na świat gwiazd i gwiazdeczek różnej maści, oraz hord zawsze się wokół nich kręcących dziwaków.
Czary mary
Ostatnie dwie dekady XX wieku były okresem, kiedy to wielu pisarzy brytyjskich (John Fowles, Angela Carter czy Graham Swift) próbowało na różne sposoby eksperymentować z estetyką realizmu magicznego. Poza Salmanem Rushdiem, owe elementy niesamowite towarzyszą sporej grupie omawianych tu autorów. Na pewno wyróżnia się spośród nich urodzony w Nigerii Ben Okri, który oprócz prozy zajmuje się też poezją. Polski czytelnik ma możliwość zaznajomienia się jedynie z dwiema jego powieściami, stanowiącymi rodzaj dyptyku, a mianowicie Drogą bez dna (1991, wyd. polskie 1999) i Pieśniami zaczarowania (1993, wyd. polskie 1998). Obie, umiejscowione w egzotycznej i rytualnej Afryce, opowiadają historię Azara, chłopca, który nigdy nie zerwał więzów łączących go ze światem duchów. To wyczulonymi na rzeczy niewidzialne oczami wędrującego przez życie chłopca widzimy realno-magiczną Afrykę, w której duchy i czary stapiają się z wszechogarniającym głodem i politycznymi juntami.
Z Nigerii pochodzi również niedawno debiutująca powieścią 26 a (2005, wyd. polskie 2006) Diana Evans. Osią książki są skomplikowane relacje między dwiema bliźniaczkami – Georgią i Bessie – pochodzącymi z mieszanej, anglo-nigeryjskiej rodziny. Jako dziewczynki, Georgia i Bessie stworzyły sobie swój magiczny świat, częściowo inspirowany mrocznymi legendami afrykańskimi, a częściowo własnymi traumatycznymi przeżyciami. Jednakże już w dorosłym życiu, kiedy każda wybiera inną drogę, świat ten musi ulec zagładzie albo, w najlepszym wypadku, daleko idącym, bolesnym zmianom. Jeszcze więcej niepokojącej, plemiennej magii ma w sobie Mała Ikar autorstwa urodzonej również w Nigerii Helen Oyeyemi (2005, wyd. polskie 2007). Młodziutka pisarka prezentuje czytelnikom mroczny i dwoisty sposób postrzegania dziecka, introwertycznej Jess, obserwującej brutalny świat dorosłych. I, jak w przypadku Okriego i Evans, percepcja taka znów naznaczona jest demoniczną mitologią afrykańską.
Nie tylko sex, drugs & rock’n’roll
Erotyczna cielesność bardzo często bywa tematem wielu wspominanych tu książek, szczególnie tych traktujących o miłości, jednak nigdy nie wkracza w świat dosadnej pornografii. Dlatego w miejscu tym warto wspomnieć o jednej tylko powieści, a mianowicie Intymności (1998, wyd. polskie 2001) Hanifa Kureishiego. Wiąże się z nią dziwna sprawa. Otóż w samym utworze próżno szukać owej bulwersującej niektórych dosadności – książka jest monologiem Jaya, mężczyzny uwikłanego w niezwykle dramatyczny trójkąt miłosny; jego decyzja o opuszczeniu żony nierozerwalnie i boleśnie wiąże się z porzuceniem dwójki młodych synów. Miłość – tak, mocna erotyka – nie. Ale to właśnie ten tytuł kojarzy się wielu z mocno eksponowaną cielesnością. Wszystkiemu winna wyreżyserowana w 2001 r. przez Patrice’a Chéreau ekranizacja (w powstaniu scenariusza maczał palce Kureishi): bardziej kontynuacja wątków powieściowych niż niewolniczo wierna adaptacja. Film faktycznie nie stronił od bardzo odważnej golizny.
Za to w Kwaśno-słodko Timothy’ego Mo (1982, wyd. polskie 1991) bardzo przewrotnie pojawiają się narkotyki. W sposób zdecydowanie tragikomiczny, co sugeruje już tytuł, powieść opowiada o losach imigranckiej rodziny Czenów i ich zupełnie przypadkowych kontaktów z działającą w Londynie chińską Triadą. Organizacja ta, zajmująca się m.in. przemytem i dystrybucją narkotyków, pomaga Czenom, a ci stają się jej dłużnikami. Konsekwencje mogą być tylko dramatyczne. Oczywiście Mo nie byłby sobą, gdyby, niczym w kuchni chińskiej, nie wymieszał tego, co nieuniknione, z pełną humoru historią obyczajową, niejednokrotnie wyśmiewającą uprzedzenia kulturowe.
Muzyka rockowa bardzo często stanowi solidne tło powieści – m.in. Dar Gabriela Kureishiego (2001, wyd. polskie 2004), gdzie dochodzi do spotkania młodego chłopca w bardzo szczególnym dla niego momencie życia ze starym gwiazdorem rocka. Jednak to w Ziemi pod jej stopami Salmana Rushdiego (1999, wyd. polskie 2001) rock zdecydowanie przestaje być tłem i wychodzi na plan pierwszy. Mamy tu historię dwojga muzyków-kochanków (ich zespół o nazwie VTO to jakby skrzyżowanie cech U2, Johna Lennona, Freddiego Mercurego, wczesnej Tiny Turner i duetu Sonny & Cher), która jest współczesną parafrazą mitu o Orfeuszu i Eurydyce. Tak jak w greckiej opowieści, połączenie miłości i muzyki – w tym przypadku rockowej – zdolne jest pokonać śmierć i przenikać światy.
Są w powieści postkolonialnej jeszcze inne przykłady fajerwerków współczesności. I tak na przykład intryga Transmisji (2004, wyd. polskie 2004) Hariego Kunzru zbudowana jest wokół komputerów, Internetu i Doliny Krzemowej, gdzie zatrudnienie znajduje młody programista z Indii – Arjun Metha. Właśnie tam tworzy najgroźniejszego w historii cybernetyki wirusa komputerowego, którego nazywa „Leela”; dokładnie tak samo na imię ma kochana przez niego, o niczym niewiedząca gwiazdeczka filmów bollywoodzkich. Okazuje się, że komputery też można połączyć z miłością.
Z kolei Zadie Smith w debiutanckich Białych zębach (2000, wyd. polskie 2002) na warsztat bierze eksperymenty genetyczne i robi to, jak zwykle, w konwencji tragikomicznej. Niejako wykorzystując, ale jednocześnie i przełamując prototyp szalonego naukowca, przedstawia Marcusa Chalfena, postać co prawda drugoplanową, acz scalającą poczynania głównych bohaterów, pracującego nad tajemniczym projektem „Mysz Przyszłości”. Smith nie daje na szczęście jasnych odpowiedzi dotyczących owych biologicznych manipulacji, ani ich moralnej i etycznej legitymacji. Wyczuwa jednak puls czasu, czy też „dziejącej się tu i teraz” przyszłości.
Bez próby odpowiedzi: popkultura
Jaka jest więc prawda o kiczowatości (lub nie) wyżej zaprezentowanych powieści? Raz jeszcze proponuję coś w rodzaju przeglądu, tym razem najważniejszych cech literackich przedstawionych tu autorów. Rushdie to niewątpliwie erudyta, który tworzy swoje sagi rodzinne jak telenowele. Kureishi jest minimalistą językowym, zafascynowanym zjawiskami popkultury (muzyka, ale też erotyka – patrz: np. nr 2 „Red.-a”). Smith to błyskotliwa, trzeźwa, a czasami wyjątkowo uszczypliwa ironistka. Setha moglibyśmy nazwać manierycznym piewcą niemożliwej miłości. Z kolei Kunzru to kameleon, zręcznie wykorzystujący style i motywy wymyślone przez innych. Okri byłby mistycznym i niepokojącym poetą-szamanem, a Roy – bojowniczką wyczuloną na społeczne i rasowe niesprawiedliwości świata. Kiedy Ali można by nazwać feministką mocno stąpającą po ziemi, to Mo byłby pisarzem najbardziej wyczulonym na absurdy wynikające ze zderzenia kultur. Malkani to literacki gangster, potrafiący pisać językiem hiphopowej ulicy jak nikt inny, a o Evans i Oyeyemi ciężko jeszcze coś wyrokować – obie są obiecujące, choć ciągle jeszcze szukają własnego głosu.
Cóż, znów jesteśmy w kropce. Różnorodność postaw prozatorskich wcale nie ułatwia zadania. Nie ułatwi go też odwołanie się do przyznawanej od 1969 r. Nagrody Bookera, która jak żadna inna potrafi wyczuć tendencje najnowszej powieści anglosaskiej (dokładnie rzecz biorąc: krajów Wspólnoty Narodów i Irlandii). Jej laureatami byli m.in. Rushdie za Dzieci północy, Okri za Drogę bez dna i Roy za Boga rzeczy małych, a lista nominowanych zawiera prawie wszystkie wspomniane w tym szkicu nazwiska/powieści. Booker łączy w sobie artyzm z poczytnością; wyczuwa, ale też wyznacza trendy; jest otwarty na to co dzieje się w literaturze, ale też świadomy oczekiwań czytelników. Czy oznacza to, iż powieść postkolonialna, wraz ze swoimi elementami komercyjnymi czy kiczowatymi, została zaakceptowana przez jurorów nagrody jako literatura wysoka, czy może wręcz przeciwnie – Booker zniża się do poziomu akceptowalnej popkultury, by zachować swoją pozycję opiniotwórczą?
Jednoznaczna odpowiedź na zadane w tytule tego szkicu pytanie nie jest chyba możliwa – zbyt dużo w tych utworach balansowania (często perfidnego) na granicy pomiędzy kiczem, a czymś wyższym. Jednakże jestem przekonany, że literatura postkolonialna, w tym rozumieniu, jakie przedstawiłem powyżej, warta jest i czasu, i zachodu. Zajmując niezidentyfikowaną do końca przestrzeń pomiędzy sztuką wysoką a komercyjną (czyli pisaną przez małe „sz”) może w pewien sposób poszerzyć horyzonty obu, z założenia przeciwstawnych, grup czytelników. Innymi słowy – wartość poznawcza jest jej niezaprzeczalnym walorem, a to już więcej niż sporo.
Artykuł pochodzi z czasopisma „RED.” nr 3-4 (4-5) 2007.
Sławomir Kuźnicki – ur. 1978; poeta, krytyk, tłumacz, redaktor „RED.a”; wydał dwie książki poetyckie; ostatnio publikował m.in. w „Odrze”, „Studium”, „Kresach”, „Pograniczach”, „[fo:pa]”, „Frazie”, „Akcencie”, oraz w antologii Daj słowo; mieszka i pracuje w Opolu.